Bycie piszącym synem znanego pisarza to błogosławieństwo i przekleństwo. To pierwsze, bo ze względu na samo nazwisko wszystko mu i tak wydrukują. Przekleństwo, bo czytelnicy będą do tego podchodzili nieufnie - wiedząc, że przecież i tak za samo nazwisko wszystko by mu wydrukowali.
Owen King - syn mistrza grozy Stephena Kinga - nie przejął się tym i wydał książkę pod własnym imieniem i nazwiskiem. Błogosławieństwa zaś nie potrzebował - jego debiut "Jesteśmy w tym wszyscy razem" znakomicie broni się sam.
Ten zbiór opowiadań nie jest horrorem w ścisłym gatunkowym znaczeniu, ale Owen bardzo zręcznie wykorzystuje grozę życia codziennego, budując sytuacje fabularne, w których nie zdziwiłoby nas już pojawienie się nadprzyrodzonego zagrożenia.
Wzorem ojca King chętnie umieszcza akcję swoich utworów w bezpośrednim sąsiedztwie rodzinnego domu. Poznajemy tu znajome krajobrazy z "Worka kości" czy "Mgły". Kingowie mieszkają w miasteczku Bangor w stanie Maine - podobno jest to najbardziej na północ wysunięte amerykańskie miasto w tej okolicy. Dalej są już tylko lasy i góry, a po dziesięciu godzinach jazdy dociera się do Quebecu.
Owen King zręcznie rozgrywa fabularne sytuacje, jakie mogą wynikać z wiążących się z tym kontrastów społecznych - jedno z jego opowiadań pokazuje na przykład dentystę alkoholika, wykolejonego mieszczucha, którego traperzy prowadzą przez zaśnieżone pustkowia do pacjentki - ciężarnej żony jednego z nich. Jego ojciec mógłby dodać tu jakiegoś śniegowego potwora, ale Owenowi w zupełności wystarcza naturalna groteskowość tej sytuacji.
Głównym daniem w tym zbiorku jest jednak tytułowa nowela - trochę zbyt krótka na samodzielne wydanie, ale napisana już z powieściowym rozmachem. Aż szkoda, że autor jej jednak nie rozwinął, bo był o krok od napisania Wielkiej Amerykańskiej Powieści - czyli pełnego portretu różnorodności amerykańskiego społeczeństwa, o czym podobno marzą wszyscy tamtejsi pisarze od czasów wojny secesyjnej.
Narratorem i głównym bohaterem powieści jest George, nastolatek z rozbitej rodziny, którego dotychczasowe kontakty z własnym ojcem ograniczały się głównie do pijacko-narkotycznych awantur, czasem kończących się szczęśliwie, gdy szalejącego ojca unieszkodliwiał jakiś kolejny kochanek matki.
George potrafił jakoś sobie ułożyć życie z dotychczasowymi chłopakami swojej matki, ale nie potrafi się porozumieć z obecnym - drobnomieszczańskim lekarzem, który jednocześnie jest dla jego matki jedyną szansą na życiową stabilizację. Co rano George odbywa ten sam dialog ze swoim przyszłym ojczymem - "Podrzucić cię do szkoły? - Nie wsiadam do samochodu z obcymi ludźmi". To i tak dobrze, bo z matką nie rozmawia w ogóle - porozumiewają się tylko za pomocą karteczek.
Jakby sytuacja George'a nie była dość trudna, nakładają się na to jeszcze wybory prezydenckie 2000 roku, w których Al Gore dostał więcej głosów, ale to George W. Bush został prezydentem, przy czym paragrafy trzeba było tak naciągać, że aż trzeszczało.
George wyrasta w środowisku lewicowym - jego dziadek jest emerytowanym działaczem związkowym. Część jego bliskich głosowała na Gore'a, a część na Ralpha Nadera, kandydata bardziej jednoznacznie lewicowego, ale obwinianego o to, że odbierając głosy Gore'owi przyczynił się do zwycięstwa republikanina.
Podziały polityczne dzielą krewnych, przyjaciół, sąsiadów. Ktoś dręczy dziadka głównego bohatera, wypisując nocami prawicowe hasła na jego posesji. George podejrzewa swojego rówieśnika, wykolejonego sympatyka organizacji skrajnie prawicowych. Zaczyna prowadzić śledztwo na własną rękę.
Jego wyniku oczywiście nie zdradzę, powiem tylko, że prowadzi ono George'a do przemyślenia swojej sytuacji i bardzo interesujących wniosków dotyczących jego rodziny oraz całej Ameryki. Wniosków interesujących także dla polskiego czytelnika, bo znowu wyszło na to, że znakomitą książkę na temat współczesnej Polski napisał Amerykanin.
- Wojciech Orliński