F R A G M E N T     P O L S K I |
    Żona Gila wpuściła mnie do domu Desjardinsów, solidnej ceglanej willi, która zawsze kojarzyła mi się z bajeczką o trzech świnkach i wilku. Ostatnia świnka mieszkała w podobnym ceglanym domu i żadne wilcze wysiłki nie wystarczyły, by go zburzyć. W swoim fartuszku i kapciach w kratę postawna kobieta w średnim wieku doskonale wpasowała się w ów bajkowy motyw.
    - Przyszedłeś w samą porę - oznajmiła, prowadząc mnie do sypialni. Mówiła z sitcomową radością, bardzo dla niej
typową. - Gilbert znów zachowuje się nieznośnie.
    Dziadek wspominał kiedyś, że była czwartą czy piątą żoną Gila i podobnie jak on profesorką Uniwersytetu Południowego Maine.
    Nigdy nie rozumiałem, co Gil w niej widział, zakładałem jednak, iż wiąże się to ze starością i ciągłym pragnieniem seksu oraz postanowieniem jak najlepszego wykorzystania ostatnich życiowych możliwości. Zazwyczaj jednak starałem się o tym nie myśleć.
    Natomiast Gil zawsze twierdził, że ich związek w znacznej mierze opiera się na scrabble'u. Słyszałem, jak kilka-
naście razy perorował o tym otoczony chmurą dymu marihuanowego, a dziadek słuchał skrzywiony.
    - Kiedy graliśmy pierwszy raz, zablokowała planszę, zagoniła nas wszystkich w kozi róg, a potem czekała, aż zacznę się niecierpliwić. I gdy w końcu się wkurzyłem i ułożyłem słowo "kat" - w tym momencie nie miałem niczego lepszego, a chciałem rozszerzyć pole gry - doczepiła do końca "afalkom". "Katafalkom". Zarobiła sto siedem punktów. - Gil oznajmił, że wtedy już wiedział. - Całe życie chciałem pieprzyć kobiety, George, ale przez nią zacząłem myśleć o tym, co będzie później, kiedy pieprzenie dobiegnie końca. W tym momencie pojąłem, że przyda mi się dobra partnerka do gry w scrabble'a.
    Zatem kiedy pani Desjardins wprowadziła mnie do salonu, nie zdziwiłem się, gdy ujrzałem rozłożoną na stole planszę i pochylonego nad nią w skupieniu Gila. Za nim, za dużym wykuszowym oknem widać było szybko ciemniejące niebo. Ponad odległymi czubkami drzew przemykały burzowe chmury. Siedział w fotelu na kółkach, którego używał w domu. O dziwo jego czoło przecinał cienki pasek, przytrzymujący kapelusz czy coś podobnego z tyłu łysej głowy.
    - Masz gościa, Gilbercie. Chłopiec przyszedł spytać, czy nie znajdziesz jakichś narkotyków, które mógłby zanieść dziadkowi.
    - Hej, Gil - rzuciłem.
    Gil uniósł rękę.
    - Chwileczkę, chłopcze.
    Miał na sobie tylko podkoszulkę i niebieskie bokserki odsłaniające chude, porośnięte jasnymi włosami nogi i kościste kolana.
    Pani Desjardins wywróciła oczami. Ponad jej ramieniem na ścianie wisiał wielki plakat Helmuta Newtona przedstawiający wyniosłą, nagą kobietę na wysokich obcasach. Połowę jej twarzy przesłaniała skórzana maska, reszty ciała nie przesłaniało nic. Zdjęcie zrobiono z dołu, przed zamkową bramą z kutego żelaza. Kąt ten podkreślał kępkę jasnych włosów na łonie modelki i minimalizował widoczną w tle wieżyczkę, która zdawała się wyrastać z jej głowy niczym róg.
    - Dostrzegasz symbolikę? - spytała pani Desjardins.
    Podążyła za moim spojrzeniem; jej jasne, pełne zaciekawienia oczy skojarzyły mi się z oczami mewy patrzącej na
    kawałek folii na ziemi - tuż przed tym, nim go dziobnie.
    - Tak - odparłem.
    - Oczywiście, że tak - dodał Gil, ani na moment nie odrywając wzroku od swojego zestawu liter. - W dzisiejszych czasach akurat to zdjęcie jakoś mnie nie cieszy. Dedukcję pozostawię tobie, George.
    Plakat przekrzywił się lekko i pani Desjardins poprawiła go palcem.
    - Jest oczywista, ale w tym cały urok. Nie mówimy tu przecież o Immanuelu Kancie.
    - Nie zawstydzaj go - uciął Gil. - I na miłość boską, nie mieszaj do tego Kanta.
    - Chcę powiedzieć, że to nie są wielkie, skomplikowane tajemnice, tylko coś, co robią wszyscy. - Pani Desjardins wzruszyła ramionami i wywróciła oczami, bezdźwięcznie wymawiając słowo "maruda".
    Wówczas ogarnęło mnie dziwne, nieprzyjemne uczucie: mrowienie, które zaczęło się w brzuchu i wędrowało falami w górę, ku piersi. Uczucie to kojarzyłem z czasami, gdy byłem mały i matka chodziła na randki. Babcia, często opiekująca się mną przy takich okazjach, dostrzegała moją narastającą z czasem nerwowość.
    - Przestań się wiercić, Georgie, skarbie. Wyglądasz, jakby ktoś zaśpiewał nad twoim grobem Irvinga Berlina. Mama niedługo wróci.
    Teraz, wodząc wzrokiem pomiędzy wyniosłą nagą Niemką, zbyt ciekawskimi oczami pani Desjardins i Gilem siedzącym przy stole z czymś przypiętym do głowy, poczułem tę samą niewyraźną, lecz natarczywą obawę.
    W następnej chwili jednak uczucie zniknęło. Uświadomiłem sobie, że nie mam czasu na obawy. Nagle zrozumiałem, że muszę wrócić do domu i zacząć rozmowę. Wiedziałem, że czas zastosować zasady układów zbiorowych.
    - Dziadek prosi o parę blantów, jeśli masz ich dosyć. Trochę źle się czuje.
    Gil zacmokał, wpatrując się w litery.
    - Współczuję. Wierz mi, znam ten ból.
    Na tę uwagę jego żona westchnęła.
    Stałem, walcząc z ochotą przeskakiwania z nogi na nogę. Nie byłem złym dzieckiem, nie byłem Stevenem Sugarem, chciałem tylko mieć swoje zdanie, coś do powiedzenia. Przypominało to sen w centrum handlowym. Gdyby wszyscy po prostu zwolnili, zwolnili, zatrzymali się i posłuchali, mógłbym powiedzieć, co mi leży na sercu i...
    - Dziecko czeka, Gilbercie - przypomniała pani Desjardins.
    - No dobra - odparł. Przesunął parę liter na podstawce. - Spójrz tylko, Dick - rzekł.
    Odepchnął od poręczy i przekręcił ciało w fotelu tak, by przypięta z tyłu głowy maska Richarda Nixona mogła obejrzeć słowo na podstawce. Jak zawsze twarz niesławnego prezydenta układała się w obłąkańczy uśmiech pomiędzy absurdalną czerwoną bulwą nosa i wilczymi policzkami. Gil zaczął mruczeć i lekko pokiwał głową, zupełnie jakby Nixon się zastanawiał.
    Pani Desjardins splotła ręce na piersi.
    - Musisz mu wybaczyć, George. W ten sposób próbuje mnie zdekoncentrować. Rozproszyć, tak to nazywa. - Zdumiewające, lecz w jej rzuconym z ukosa spojrzeniu dostrzegłem przebłysk prawdziwej irytacji. Westchnęła, wzruszyła ramionami i zaśmiała się melodyjnie. - Jakiegoż zabawnego mam męża. Najpierw rak, a teraz Richard Nixon doradza mu w scrabble'u.
    Gil z pomrukiem opadł na fotel.
    - No dobra, Dick uważa, że to dobry pomysł - rzekł i kazał mi przynieść z szafki z lekami na górze puszkę po miętówkach. Kiedy wróciłem, Gil pokazał mi swoje słowo: "rozkwitanie".
    - To o tobie, mały - rzekł i przełożył kilka szczypt suchej trawki na bibułkę papierosową.
    Moja żona została wychowana surowo i religijnie. Przez większość dzieciństwa jej jedyną zabawkę, na jaką zezwalali rodzice, stanowiła Biblia, a i nią mogła się bawić tylko w jeden sposób - robić dla niej okładki. (Moja żona w niecałe trzydzieści sekund potrafiła wyprodukować całkiem sensowną okładkę; weź papierową torbę, ciach, ciach, sześć starannych złożeń i już). Do dziś dnia na ścianach domu jej rodziców wiszą dziecięce okładki, czule oprawione i zawieszone obok zdjęć rodzinnych, przedstawiające misternie malowane sceny akcji: Jezusa rozbijającego stół przekupnia kopniakiem kung fu, Dawida przecinającego piłą łańcuchową tryskające krwią gardło Goliata, a nad nimi śmiało wypisane słowo BIBLIA, literami kojarzącymi się raczej z plakatem filmu ze Steve'em McQueenem. Co wieczór jej rodzice z głębokim samozadowoleniem jedli kolację przy stole kuchennym pod oprawioną okładką z Kainem ćwiartującym Abla maczetą.
    Przez cały nasz ślub ci poczciwi ludzie ani na moment nie usiedli w ławie, lecz na klęczkach modlili się, by ich córka poślubiła bogobojnego człowieka, kogoś o porządnej fryzurze.
    Moja żona uważała, że dzieciństwo ograniczyło jej wyobraźnię, i może dlatego czuła się zawsze niepełna. Znała
tylko historie z Biblii; jej własna historia zaczęła się dopiero, gdy poszła do college'u i mnie poznała.
    - A co z dniem, kiedy uciekłaś dzikim niedźwiedziom? - spytałem.
    Leżeliśmy w ciemności; działo się to wiele lat wcześniej, gdy oboje byliśmy biedni, moją fryzurę wciąż można było nazwać lekko buntowniczą, a ona nadal jeszcze sypiała nago.
    - To znaczy?
    - No wiesz. Jak zdołałaś uciec? To przecież były niedźwiedzie, mogły cię zabić. Chciały cię zabić.
    Zamrugała, a potem zaczęła mówić szybko, bez tchu.
    - Młoda para w podróży poślubnej. Uratowali mnie, choć o tym nie wiedzieli.
    - Tak?
    - Podchodziły coraz bliżej, śmierdzące, włochate potwory, czarne dzikie niedźwiedzie o przekrwionych, oszalałych oczach i szponach wielkich jak szable. Ziemia drżała im pod stopami. Wiedziałam, że mam tylko jedną szansę: pokazać im, iż jestem jedną z nich. - Przemknęła pomiędzy krzywymi nogami największego niedźwiedzia, dopadając rozszarpanych, wypatroszonych i wciąż parujących zwłok młodej pary. Wyrwała jakiś narząd i wgryzła się w niego mocno. Dzikie niedźwiedzie patrzyły oszołomione. Widząc, jak pożera krwawy ochłap, zrozumiały, że jest jedną z nich, i spokojnie poszły spać. - Później - dodała żona - zabiłam je, obdarłam ze skóry i sprzedałam futra, by kupić bilet powrotny na Sri Lankę.
    Bawiliśmy się tak co wieczór.
    - Zadaj pytanie - domagała się moja żona, gdy leżeliśmy w pogrążonej w mroku sypialni.
    - Jak to było z banditos? - pytałem po chwili. - Hiszpańskie złoto, stara misja, niewidoma dziewczyna... jak to wyglądało?
    A potem przekręcałem się na bok, patrząc, jak opisuje ucieczkę, oszukańczą umowę i słodką zemstę; jej oczy jaśniały, a ja czułem podniecenie, widząc, jak daje się ponieść historii. Teraz jednak zrozumiałem, że popełniłem błąd. Nigdy nie umieszczałem siebie w scenariuszach. Nie pytałem mojej żony, jak ją uratowałem. Posyłałem samą w objęcia niebezpieczeństwa.
    ***
    Spróbowałem zagrać w tę grę z Wayne'em.
    - Jak zdołałeś uciec dzikim niedźwiedziom? - spytałem.
    - To ta popieprzona gierka, w którą zabawiałeś się ze swoją suką? - Prowadził samochód, pędząc przez Wirginię nieco poniżej stu pięćdziesięciu na godzinę, a jednocześnie jadł kupioną na poboczu kanapkę z grillowaną wołowiną; kilka pasemek soczystego mięsa spadło mu na gors.
    - Tak - odparłem i już wiedziałem, że nic z tego nie będzie.
    - W porządku. Powystrzelałem je wszystkie.
    - Ładnie - mruknąłem. - Bardzo pomysłowe.
    - Przykro mi, ale tak było. Zastrzeliłem drani. Pytasz, to odpowiadam.
    - Zdradziłem ją, Wayne - wykrztusiłem. Nigdy wcześniej nikomu tego nie powiedziałem.
    Wayne jęknął.
    - Zamierzasz to zjeść? - spytał.
    - Nie - odparłem.