Mroczna Wieża: Długa droga do domu
|
||||||||
OpisDrugi z bestsellerowej serii komiksów inspirowanej epickim dziełem Stephena Kinga 'Mroczna Wieża’. Rewolwerowiec Roland Deschain widział śmierć swojej ukochanej, Susan Delgado. Teraz Łowcy Wielkiej Trumny podążają za Rolandem i jego ka-tet, Cuthbertem i Alainem. Przyjaciele są zmuszeni do ucieczki przez pustynię… |
||||||||
Zeszyty w albumie
Zeszytowe dodatki |
||||||||
Recenzje |
||||||||
Mniej niż miesiąc przyszło nam czekać na kontynuację przygód Rolanda i jego ka-tet rozpoczętych w „Narodzinach rewolwerowca”. Za takie potraktowanie fanów Kinga wypada jedynie Albatrosowi życzyć długich dni i przyjemnych nocy. I oby czytelnicy nie zawiedli, dzięki czemu możliwe będzie w miarę szybkie wydanie pozostałych tomów powieści graficznych ze świata Mrocznej Wieży. A jeżeli wszystko zostanie wydane w ten sam sposób, to na naszych półkach zawita najlepiej prezentująca się seria kingowa na naszym rynku. „Długa droga do domu” technicznie została potraktowana dokładnie tak samo jak tom pierwszy. Aby się nie powtarzać napiszę tylko, że absolutnie nie można się do czegokolwiek przyczepić jeżeli chodzi o sposób wydania tego albumu.Pierwsze co się rzuca w oczy to niestety objętość drugiego tomu. Zawiera on jedynie pięć wydań zeszytowych, co w porównaniu z poprzednim tomem wydaje się małą ilością. W rzeczywistości nie jest wcale tak źle. Dla przykładu wszystkie wydania zbiorcze komiksowej adaptacji „Bastionu” posiadają tyle samo stron co „Długa droga do domu”, podczas gdy średnia zeszytów na album w przypadku pierwszych trzydziestu numerów „Mrocznej Wieży” wynosi sześć zeszytów. Jak widać, to tom pierwszy odstawał od normy, a nie drugi. Warto też wspomnieć, że amerykańskie wydania niezależnie od ilości stron posiadają tę samą cenę. Polski wydawca, z korzyścią dla nas, postanowił jednak uzależniać ją od objętości.Przejdźmy jednak do właściwej części powieści graficznej, a mianowicie do samej opowieści i jej przedstawienia. Przede wszystkim ekipa ją tworząca pozostała bez zmian. Tak więc znając tom pierwszy wiadomo czego można się spodziewać po stylu prowadzenia historii i stronie graficznej. Jedyną niewiadomą tym razem, w odróżnieniu od „Narodzin rewolwerowca” jest sama fabuła. Tym razem nie jest ona graficznym przedstawieniem treści książek, a jedynie jej uzupełnieniem. Robin Furth, osoba odpowiedzialna za jej planowanie, tym razem mogła jedynie wspierać się drobnymi informacjami zawartymi w sadze. Cała reszta to jej wizja tego jak mogła wyglądać podróż młodych rewolwerowców z miasteczka Hambry do ich rodzinnego Gilead. Wizja, która cały czas była oczywiście pod ścisłą kontrolą Stephena Kinga.
Akcja komiksu dzieje się na dwóch płaszczyznach. Pierwsza to ta rzeczywista, usytuowana w świecie dobrze znanym przez rewolwerowców. Problemy jakie napotykają głównie Cuthbert i Alain, to ucieczka przed grupą pościgową z Hambry, czy walka ze zmutowanymi wilkami. Ta, mogłoby się wydawać, teoretycznie mniej ciekawa część historii broni się jednak świetnymi rysunkami i ich rozłożeniem na poszczególnych stronach, które trzyma czytelnika w ciągłym napięciu. Do tego dochodzi bardzo ponura kolorystyka, tak różna od tej którą widzieliśmy w pierwszym tomie podczas trwania akcji w Gilead, czy spotkań Rolanda z Susan. Niesamowicie współgra ona z przedstawianymi wydarzeniami. Pozostała część drugiego tom rozgrywa się w Grejpfrucie Maerlyna, w którym Roland zostaje uwięziony. Tam z kolei dominuje oczywiście barwa czerwona, a zdarzenia rozgrywają się pomiędzy Rolandem, Martenem, a Karmazynowym Królem, którego postać przedstawia się świetnie. Można śmiało powiedzieć, że jest to główna atrakcja tego tomu, a kadry ją zawierające wywołują niesamowite wrażenie. Gdzieś pomiędzy tymi wydarzeniami przewija się również postać Shemmiego. I gdyby ktoś chciał, ja akurat nie mam zamiaru, przyczepić się do wymysłów Robin Furth to mógłby to zrobić właśnie przy okazji tego wątku. Ale w końcu w jakiś sposób ten wiejski chłopczyk musiał zdobyć moce, które uczyniły go w ostateczności jednym z potężniejszych Łamaczy. Mnie takie wyjaśnienie póki co satysfakcjonuje. W przypadku pracy edytorskiej przy pierwszym tomie zauważyłem parę błędów z nakładaniem dymków z tekstem na grafiki. W przypadku kolejnego tomu nic nie zwróciło mojej uwagi. Tym razem jednak niestety muszę wypowiedzieć się o tłumaczeniu, które w paru momentach jest wręcz niedopuszczalne! Bez problemów mogę zaakceptować rozbieżności w nazwach własnych, które występują pomiędzy komiksami a książkami. Trudno aby wydawca mógł zwracać na wszystko uwagę. Jednak jeżeli tłumaczenie sprawia, że to co bohaterowie mówią jest całkowicie pozbawione sensu to pojawia się pytanie 'gdzie jest redakcja’? Parę razy porównywałem polskie tłumaczenie do oryginału i mogę powiedzieć, że tłumacz popełnia dziecinne błędy typu 'uleczyłeś mnie’, zamiast 'uleczyłeś go’. A to automatycznie sprawia, że jestem nieufny całości tłumaczenia i obawiam się, że jest więcej takich kwiatków, których siłą rzeczy nie mogę wychwycić, a które mogą się bardzo różnić od tego co zrobili twórcy. Jeżeli chodzi o dodatki to znowu dostajemy dokładnie to, co znalazło się w amerykańskim wydaniu zbiorczym. Dobry wstęp redaktora serii, Ralpha Macchio, galerię okładek (niestety są one jeszcze gorzej oznaczone niż w przypadku tomu pierwszego. W momencie gdy zwróciliśmy na to uwagę wydawcy „Długa droga do domu” była już w drukarni i nic nie dało się zrobić. Wraz z następnym tomem mam nadzieję, że opisy okładek w galerii będą już poprawne), mapkę Krańca Świata, sporo stron szkiców (zarówno tych wykorzystanych jak i pierwszych projektów), proces tworzenia okładki i komentarze Robin Furth oraz Petera Davida. Podsumowując, nie powinniśmy narzekać na tę część albumu. Jednakże przeglądając niedawno niemieckie wydania komiksu „Mrocznej Wieży” zauważyłem, że zawierają one dodatkowo różne teksty Robin, które ukazywały się w poszczególnych zeszytach. Tak więc jest to dowód, że zawsze można się jeszcze bardziej postarać… Drugi tom nie odstaje poziomem od swojego poprzednika. Nadal dostajemy świetnie przedstawioną, ciekawą historię. Nie rozbudowuje ona znacznie uniwersum Mrocznej Wieży, tak więc nawet ci zagorzali przeciwnicy tego procesu nie powinni za bardzo narzekać na samą fabułę. Jest to album, który niezaprzeczalnie musi pojawić się w kolekcji każdego fana „Mrocznej Wieży”. Piękna, artystyczna robota w świecie ostatnich rewolwerowców tuż przed ich prawie całkowitym zgładzeniem. Obyśmy nie musieli na nie za długo czekać… Autor: ingo
|
||||||||
Od momentu gdy projekt 'The Dark Tower’ wystartował, byłem wielkim zwolennikiem comiesięcznego kupowania pojedynczych zeszytów. Przed rokiem, recenzując pierwsze wydanie zbiorcze, Marvel zabił mi sporego ćwieka. Album powalał wyglądem i jakością, ale zeszyty miały tak niesamowicie atrakcyjną zawartość, że ciężko było zrezygnować z jednej z tych wersji na rzecz drugiej. W tym roku chyba jestem już w stanie skłonić się ku jednej z nich… i będzie to zbiorcze wydanie albumowe.Niestety, to co stanowiło największą atrakcję wydań zeszytowych, czyli dodatki, od drugiej serii zostało dość mocno okrojone. Szesnaście bonusowych stron zmniejszono aż o połowę, pozostawiając ich tylko osiem, a i to raczej na przeciętnym poziomie. Szkicownik siłą rzeczy stał się tylko zbiorem miniaturek, zdecydowanie zbyt często dorzucano materiały od dawna dostępne w internecie lub w płatnym dodatku do mini-serii (End-World Almanac), a jedyne co pozostało na niezmienionym poziomie to opowiadania Robin Furth. Śmiało można powiedzieć, że jeżeli ktoś nie jest skończonym fanatykiem, to tylko te opowiadania mogłyby skusić go do zakupu pojedynczych zeszytów. Na plus tradycyjnych wydań można zaliczyć też znacznie lepsze okładki niż w pierwszej serii, jednak te znajdziemy również w dodatkach w wydaniu zbiorczym.Co się tyczy albumu, to tym razem wiedziałem już czego się spodziewać, a tym samym nie było pierwszego szoku jak przy 'Gunslinger Born’. Zachwyty jednak pozostały do teraz, a już od przeszło 2 tygodni komiks leży na mojej półce. Najbardziej obawiałem się sporej różnicy objętościowej, ale trzeba przyznać, że obie pozycje prezentują się obok siebie znakomicie. W zasadzie prawie w ogóle nie widać aby drugi album był szczuplejszy. Jakościowo natomiast prezentuje się tak samo jak jego poprzednik. Twarda, skórzana oprawa ze złotym, tłoczonym tytułem. Miejscami nabłyszczana obwoluta, bardzo dobrze dopracowana graficznie (choć niestety tym razem zabrakło grafik na skrzydełkach). Papier lepszy jakościowo niż w pojedynczych zeszytach, a tym samym otrzymujemy bardziej żywe kolory.
Również z dodatków można być zadowolonym, a co ciekawe tym razem da się wygrzebać kilka drobiazgów, których nie było w zeszytach. Już na samym wstępie otrzymujemy list Ralpha Mucchio z czerwca 2008r. zatytułowany 'A Study in Crimson’. Końcowe bonusy otwiera natomiast mapka End-World dostępna wcześniej w zeszycie #5 i Almanacu. Następnie dostajemy galerię okładek i musze przyznać, że przez rok mój stosunek do tego rodzaju dodatków uległ diametralnej zmianie. W poprzedniej recenzji dość mocno to skrytykowałem, a w dyskusjach na forum nie pozostawiłem suchej nitki. Trzeba pamiętać, że ja cały czas patrzę z punktu widzenia fanatyka robiącego serwis Kinga. Przy pierwszej serii wszystkie te okładki znałem na pamięć, jednak teraz muszę przyznać, że i ja zaczynam się w nich gubić i z wielką przyjemnością obejrzałem całość zebraną w jednym miejscu. Choć szkoda, że zabrakło jedynego dodruku zeszytu #2. W pierwszym albumie okładek było znacznie więcej, a dodruki się znalazły (choć trzeba zaznaczyć, że nie wszystkie). Przyjemną ciekawostką jest też czarno-biała wersja kolorowego wariantu limitowanego zeszytu #2, ale nie bardzo rozumiem co ona tutaj robi skoro takiej okładki nie było. Miło zobaczyć coś dotąd nie publikowanego, ale trochę burzy to porządek tej galerii. Dalej mamy przeciętny dodatek z zeszytu #3 – 'Making of a Cover’ – co jest trochę dziwnym wyborem zważywszy, że to bonus dotyczący konkretnego zeszytu. Następne 7 stron to szkicownik, a w nim zarówno wykorzystane jak i niewykorzystane prace ukazane w wersji mini oraz maxi (jedna strona po raz pierwszy w tak dużych rozmiarach). Na zakończenie mamy dwie strony komentarzy twórców, które również w wersji zeszytowej zamknęły serię. Moje recenzje wydań zbiorczych ograniczają się w zasadzie tylko do oceny jakości i porównania albumów z zeszytami. Oceną historii opisanej w komiksach zajmowałem się na bieżąco przez ostatnie pół roku i teraz zostawiam to już innym. Ja mogę tylko napisać, że 'Long Road Home’, zarówno pod względem treści jak i jakości wydania zbiorczego, zasługuje na najwyższą ocenę. Jeżeli ktoś kupował zeszyty to chwała mu za to, bo trzeba być masochistą by czekać na album, ale jeżeli się tacy znaleźli, a zapewne tak jest, to gorąco zachęcam wszystkich do zakupu. W tej chwili już ciężko nazywać siebie fanem 'Mrocznej Wieży’ bez znajomości komiksów, które coraz bardziej rozbudowują uniwesum, a lepszej okazji zapoznania się z nimi, na razie nie ma co się spodziewać. Nawet jeśli kiedyś komiksy zagoszczą w Polsce to nie ma co liczyć na tak wspaniałą oprawę. Autor: Mando
|
||||||||
Inne okładki
|