Rozmowa ze Stephenem Kingiem i Edgarem Wrightem
Dla BFI ze Stephenem Kingiem i Edgarem Wrightem, współscenarzystą i reżyserem filmu Uciekinier rozmawia James Mottram.
Tłumaczenie: nocny
James Mottram: Czy kiedykolwiek wyobrażałeś sobie, że powstanie film na podstawie Uciekiniera właśnie w roku, w którym osadziłeś akcję książki?
Stephen King: Nie! Oczywiście, że nie. [Początkowo] wysłałem ją do wydawnictwa wydającego książki w wersjach kieszonkowych, DAW Books, i dostałem bardzo oficjalną odpowiedź: „W wydawnictwie DAW Books nie publikujemy literatury dystopijnej.”
Nawet nie wiem jak na taki komentarz zareagować…
Edgar Wright: W filmie nie podaliśmy, w którym roku toczy się akcja. A to dlatego, że zawsze mam świadomość, że w filmach przedstawiających dystopijną przyszłość twórcy nigdy nie osadzają akcji w wystarczająco dalekiej przyszłości . Chciałbym, żebyśmy żyli w roku 2001 takim, jakim widział go Stanley Kubrick w 1968. A przecież nadal nie dotarliśmy do tamtej rzeczywistości. Albo Ucieczka z Nowego Jorku, którą uwielbiam — to film z 1981 roku, którego akcja rozgrywa się w 1997. I to też już dawno minęło. Więc albo trzeba przesunąć to jeszcze dalej, albo w ogóle nie podawać daty.
King: Kiedy pisałem tę książkę, rok 2025 wydawał się tak odległy w przyszłości, że nie byłem w stanie nawet go sobie wyobrazić.
Stephen, nazwałeś kiedyś tę powieść „książką młodego człowieka, który był wściekły, pełen energii i zakochany w sztuce pisania”. Skąd wziął się pomysł na Uciekiniera?
King: Chciałem napisać powieść przygodową, która dobrze by się sprzedała, bo żyliśmy wtedy na chipsach i dipie, i tym podobnych rzeczach. Mieliśmy dwójkę dzieci, one jadły lepiej niż my. Więc chciałem napisać książkę, która by się sprzedała. I najwyraźniej ta nie była taką książką, ze względu na cały ten dystopijny wątek, ale chciałem opisać świat tak dziki, że teleturnieje stały się główną rozrywką.
Wright: To, co naprawdę jest ciekawe w tej książce, to fakt, że „Uciekinier” jest tylko jednym z wielu programów, sugeruje to znacznie większy świat. „Uciekinier” jest najbardziej niebezpieczny, ale w książce są też gry „Jak długo potrafisz to wytrzymać?” czy „Dolarowa karuzela”…
King: Moją ulubioną była „Prześcignąć krokodyla”.
Wright: Właśnie to mnie najbardziej fascynuje w tej powieści. Jest w niej wiele rzeczy niezwykle proroczych, widać, że naprawdę przemyślałeś całą sieć programów.
Książka została już zekranizowana w 1987 roku. Jak się czułeś, gdy inny reżyser postanowił spróbować swoich sił z tym materiałem?
King: Myślę, że wszystko potoczyło się naprawdę dobrze. Czasem po prostu ma się szczęście i trafia się na swojego anioła, że tak powiem. A moim aniołem był Edgar Wright. Żyjemy w świecie, w którym pełno jest reality show, dziś tyle rzeczy przypomina teleturnieje, nawet polityka. Już teraz mówi się o roku 2026 i wyborach, a to przecież część gry. To wszystko jest elementem rywalizacji.
Wright: Już od lat prowadzę z Stephenem stałą korespondencję mailową. Po raz pierwszy skontaktowaliśmy się po premierze Wysypu żywych trupów, kiedy Stephen był na tyle uprzejmy, że podarował nam fantastyczny cytat promocyjny do kampanii reklamowej filmu.
King: Rozmawialiśmy też przy okazji Baby Drivera…
Wright: Tak, dokładnie. I chyba wtedy… po tym gdy tak ciepło wypowiedziałeś się o Baby Driverze zacząłem wysyłać ci płyty rockowe, na przykład australijskiego zespołu King Gizzard & the Lizard Wizard, Sunflower Bean i innych kapel, które, jak myślałem, mogłyby ci się spodobać. Książkę przeczytałem, gdy w połowie lat osiemdziesiątych wznowiono Bachman Books... Miałem wtedy jakieś czternaście lat. Kiedy w końcu zobaczyłem film z 1987 roku, jako młody fan kina, prawdopodobnie wciąż nastolatek, po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, jak luźno można zaadaptować książkę… właściwie oni w ogóle tego nie zrobili. Wykorzystali pewien punkt wyjścia, ale większość historii została pominięta. Zawsze siedziało mi w głowie, że w tej opowieści kryje się zupełnie inny film. Tak naprawdę już jakieś 15 lat temu próbowałem zdobyć prawa do Uciekiniera, ale sprawa była wtedy skomplikowana i nic z tego nie wyszło. Więc to trochę jak przeznaczenie, że ostatecznie to oni zgłosili się do mnie. Simon Kinberg, jeden z producentów, wysłał mi magicznego maila: „Czy to prawda, że jesteś zainteresowany zekranizowaniem Uciekiniera?” A ja odpisałem: „Tak. Myślę o tym od lat.” A fakt, że film wychodzi w 2025 roku, czyli w roku, w którym osadzona jest akcja książki, to czysty przypadek, ale niesamowity. Dosłownie wchodzimy z premierą w ostatnich sześciu tygodniach 2025 roku.
Kiedy w końcu się spotkaliście?
Wright: Właściwie spotkaliśmy się osobiście dopiero kilka tygodni temu i było to wspaniałe. Bardzo zależało mi, żeby spotkać się ze Stephenem przed premierą filmu. Mówiłem mu to niedawno. Pracowałem nad filmem od 2021 roku, i choć wiedziałem, że prawdopodobnie wiesz, że coś przy nim robię, to nie chciałem pisać o tym mailowo, dopóki nie miałem pewności, że projekt naprawdę dojdzie do skutku, nie chciałem być jak ten chłopiec, co wołał „Wilk!”. Byłoby strasznie przykro, gdybym ci opowiadał o filmie, a potem nic by z tego nie wyszło. Czekałem więc do ostatniej chwili, a potem napisałem do Stephena: „Jak już pewnie wiesz…”
W filmie szczególnie przerażają sceny z wykorzystaniem deepfake’ów kiedy sieć telewizyjna fałszuje nagrania Richardsa. Jak powstał ten pomysł?
Wright: To jest już w książce. To scena w mieszkaniu Bradleya (młodego, zbuntowanego chłopaka, który ujawnia okrucieństwa systemu na społeczeństwie), gdzie manipulują tym, co Richards powiedział, pokazując go w telewizji.
King: Myślałem, że to będzie rzecz, z którą trzeba będzie pokombinować podczas pracy nad filmem. Ale zanim dotarli do tego momentu, byli już w stanie stworzyć idealne deepfake’i. I ten pomysł bardzo mi się podobał. Ale spodobała mi się też inna rzecz, moment, kiedy gość mówi: „Hej, jesteś we Free-Vee” a wokół latają drony, które są właściwie kamerami telewizyjnymi, unoszącymi się w powietrzu i śledzącymi ludzi. I to rzeczywiście już się dzieje, teraz chodzi tylko o to, żeby dostosować to do masowej publiczności. Każdy ma przecież telefon i wszystko nagrywa.
Wright: Osoba, która wypowiada tę kwestię w filmie, „Jesteś we Free-Vee”, to Michael Bacall, współautor scenariusza. To jego cameo. Po dwudziestu pięciu latach programów reality ludzie są już świadomi jak montażem można tworzyć narrację. Jest nawet określenie „the villain edit” kiedy z kogoś robi się czarny charakter.
King: WOW! Żartujesz? To istnieje? Niesamowite. „The villain edit”!
Wright: Poznałem to określenie dopiero niedawno. Pomyśl o Żonach z Beverly Hills i podobnych programach, zawsze kończy się na tym, że ktoś zostaje „tym złym”. To właściwie fundament reality TV. Tuż przed rozpoczęciem zdjęć z Colmanem Domingo i Joshem Brolinem [którzy grają Bobby’ego T i Killiana], na Netfliksie pojawił się dokument Jerry Springer: Kłótnie, Kamera i Akcja. I on właściwie potwierdza wszystko, co jest w scenariuszu i w książce – manipulację uczestnikami, producentów podsycających emocje, i jest to kluczowe pytanie: ile tak naprawdę wiedział sam Jerry Springer? W programie mówił: „Ja jestem tylko prowadzącym, nie wiem, co się wydarzy”, ale dokument pokazuje zupełnie inny obraz. Nawet w tych łagodniejszych programach, jak talent show, widać podobne mechanizmy, cichą, makiaweliczną manipulację w montażu. Publiczność jest dziś znacznie bardziej świadoma tego, jak to działa, albo przynajmniej rozpoznaje schematy. A wszystko to zaczyna się przenosić również do mediów społecznościowych.
Czy potraficie wyobrazić sobie świat, w którym reality show stają się naprawdę brutalne?
Wright: Jesteśmy już tak blisko, jak tylko można.
King: Pamiętam, jak kiedyś pracowałem w pralni razem z takim chudym facetem, typowy gość z Maine, może po sześciu klasach podstawówki, i on powiedział: „Zapamiętaj moje słowa. Kiedyś w telewizji będzie nagość, ludzie będą pokazywać piersi, krocze i wszystko.” A ja na to: „Nie ma mowy, to się nigdy nie zdarzy. Nigdy.” No ale proszę – oto jesteśmy w tym miejscu. Żyjemy w takim świecie, a do tego można pokazywać przemoc i wszelkie inne rzeczy. I znowu, ludzie się na to uodparniają. Widzę, jak to postępuje. Mieliśmy tu program Dużo do stracenia. Uczestnikami byli bardzo otyli ludzie, którzy musieli przejść drastyczne diety, i kilku z nich naprawdę poważnie podupadło na zdrowiu. Więc… to już się dzieje. A publiczność mówiła wtedy: „No cóż, sami się na to zgodzili. Zasłużyli.”
Edgar, dlaczego zdecydowałeś się obsadzić Glena Powella?
Wright: Znałem Glena, zanim jeszcze go poznałem osobiście. Widziałem go w Każdy by chciał!! i oczywiście w Top Gun: Maverick, ale dopiero gdy zobaczyłem go w Hit Man, do którego współtworzył scenariusz, pomyślałem, że naprawdę ma talent zarówno dramatyczny, jak i komediowy. Ale równie ważne jest to, że Glen ma w sobie coś bardzo „zwyczajnego”, czego nie mają niektóre gwiazdy filmów akcji. I to wydawało mi się kluczowe. Kiedy zaczynają się prace nad filmem, studio zwykle daje ci listę nazwisk gwiazd. Glen był jedyną osobą na tej liście, przy której pomyślałem: a) nie widziałem go jeszcze, jak rozwala na ekranie hordy złoczyńców, i b) uwierzyłbym w niego jako w zwykłego faceta z ulicy. Ma w sobie coś podobnego do Harrisona Forda. Może to dziwne porównanie – Indiana Jones i Ben Richards – ale u Harrisona Forda w wielu wczesnych rolach podobało mi się to, że jego bohaterowie byli omylni. Nie są perfekcyjni, często improwizują, a czasem przez połowę filmu zbierają cięgi. Kiedy myślę o Poszukiwaczach zaginionej Arki, widzę Indianę Jonesa, który dostaje w twarz i pada jak worek kartofli. W wielu współczesnych filmach akcji bohaterowie są już najlepsi w tym, co robią – John Wick to najlepszy płatny zabójca świata, Jason Bourne to dotknięty amnezją, ale niezwykle groźny superagent. Tymczasem Ben Richards, przynajmniej w książce, nie jest typowym bohaterem akcji. W naszym filmie pracuje na budowie, jest twardy, ale nie jest wyszkolonym zabójcą ani superbohaterem. I mam nadzieję, że efekt końcowy jest taki, że widz naprawdę myśli: „Jak ten facet może w ogóle to przetrwać?”
Richards jest zachęcany, by stać się prowodyrem rewolucji. Ten film pojawia się tuż po Jedna bitwa po drugiej Paula Thomasa Andersona, kolejnej historii o społecznej rewolucji. Czy to tylko przypadek? A może publiczność ma już dość ludzi u władzy?
King: Zawsze uważałem, że to genialny sposób na pozbycie się ludzi niebezpiecznych dla możnych tego świata.
Wright: Warto wspomnieć, że w filmie Paula pojawia się ten sam utwór co w naszym. Kiedy jego film miał się ukazać, zauważyłem, że promują go właśnie tą piosenką, więc zapytałem kogoś z ekipy: „Czy w waszym filmie będzie utwór Gila Scotta-Herona The Revolution Will Not Be Televised?” Odpowiedzieli: „Tak. Jest na napisach końcowych i przewija się przez cały film.” Na co ja: „Och… ok… my też go mamy go w naszym filmie. Kurwa.” Ale potem pomyślałem: „W sumie wiesz co? Jeśli miał istnieć jakikolwiek rok, w którym The Revolution Will Not Be Televised pojawia się w dwóch filmach, to właśnie ten.”
Ale czy obaj uważacie, że kino, nawet tak intensywny film akcji jak ten, powinno być lustrem odbijającym społeczeństwo?
Wright: To jest obecne we wszystkich twoich dziełach, Stephen. Zawsze czułem, że gatunki takie jak horror czy science fiction potrafią mówić o prawdziwych problemach świata, tyle że w krzywym zwierciadle, jak w gabinecie luster. Ale to też trochę koń trojański, bo przez gatunek można dotrzeć do znacznie szerszej publiczności, niż gdyby się zrobiło dramat na ten sam temat. Czasami najlepsze filmy gatunkowe przemycają przesłanie, zanim widz w ogóle zda sobie sprawę, że je otrzymał. Klasycznym przykładem sprzed lat jest Inwazja porywaczy ciał bo ten film może trafić do obu stron politycznego sporu: jako metafora polowań na czarownice ery McCarthy’ego albo jako opowieść o radzieckiej inwazji. Działa w obu kontekstach. I to właśnie jest niesamowite w filmach gatunkowych i ty, Stephen, możesz o tym powiedzieć z doświadczenia, bo robisz to przez całą karierę, że można opowiadać o rzeczach prawdziwych poprzez fantastykę, science fiction czy horror.
King: Zawsze uważałem, że Uciekinier ma coś do powiedzenia… Rok 1984 George’a Orwella był dla mnie punktem odniesienia, do którego ciągle wracam. Rok 1984 to literatura. Uciekinier to po prostu rozrywka. Ale to rozrywka z podtekstem, takim, który mówi: „Nie ufaj bezrefleksyjnie. Zastanów się, co media z tobą robią. Nieważne, że cię bawi, co ci robi i do czego cię przygotowuje?”
Różnica polega jednak na tym, że Orwell nie dożył roku 1984. Ty natomiast dożyłeś roku 2025. Czy po napisaniu książki jesteś zszokowany tym, dokąd zaszliśmy?
King: Nie myślałem, że będzie aż tak źle. Nigdy nie zakładałem, że będziemy żyć w świecie sztucznej inteligencji, w świecie, w którym ogląda się filmy, a główny bohater nagle orientuje się, co się dzieje, i [sięga ręką, jakby zasłaniał kamerkę] zakleja tę małą dziurkę w kamerze. Bo zdajesz sobie sprawę, że to działa w obie strony. To, co oglądasz, może oglądać ciebie.
Wright: To ciekawe, bo kiedy pracowaliśmy nad adaptacją, w książce, która jest z 1982 roku, pojawia się sporo elementów technologii analogowej. I kiedy Michael Bacall i ja zaczęliśmy o tym rozmawiać, naszą pierwszą myślą było: „No tak, oczywiście musimy to wszystko zaktualizować.” A potem pomyśleliśmy: „Nie, chwila, może właśnie nie powinniśmy.” Bo dziś w tej przestarzałej technologii jest coś nowego, egzotycznego a jednocześnie to sposób na to, by pozostać poza zasięgiem systemu. Ile razy zdarzyło ci się powiedzieć coś na głos, a potem telefon wyświetla ci reklamę dokładnie tej rzeczy? I myślisz: „Hej, ja tego nawet nie wpisałem. Skąd oni wiedzieli, że to powiedziałem?” Twój laptop i smartfon cię słuchają.
King: To przerażające, prawda?
Wright: I dzieje się to coraz częściej, ludzie zaczynają to zauważać. W filmie William H. Macy ma kwestię o starych telewizorach kineskopowych: „Te telewizory nie patrzą na ciebie.” Nawet w filmie dziejącym się w 2025 roku pomysł papierowych zinów, analogowej technologii, ludzi uciekających do rzeczy, które nie mogą ich śledzić, wcale nie wydaje się przestarzały.
King: Zapytałeś czy wyobrażałem sobie taki świat w 1982 roku czy kiedy ta książka się ukazała… w zasadzie napisałem ją lata wcześniej. Ale właściwie to samo w sobie mogłoby być tematem książki. Kim byliśmy, kim się staliśmy i jak do tego doszło. To trochę jak z tą historią o żabie w garnku – jeśli będziesz podkręcał temperaturę wystarczająco powoli, nie zauważy, że się gotuje.
Stephen, w mediach społecznościowych piszesz o różnych filmach grozy . Niedawno wyrażałeś się bardzo pochlebnie o Zniknięciach Zacha Creggera. Czy uważasz, że kino grozy ma się dobrze?
King: Uważam, że tak. To prosta odpowiedź. Film taki jak Zniknięcia, który jest przewrotny, prawie jak found footage, w pewnym sensie, nie mógłby powstać dwanaście czy czternaście lat temu. Widziałeś go, Edgar?
Wright: O tak. Kolejna wspaniała rola Josha Brolina w tym roku.
W tym roku ukazały się również Małpa, Życie Chucka, Wielki marsz i serial To: Witajcie w Derry. Czy zdumiewa cię, że reżyserzy ciągle wracają do twojej twórczości?
King: To naprawdę niesamowite. To tak, jakbyś nagle miał ogromne zbiory plonów. Chodzi o to, że ludzie mówią: „Chciałbym zrobić z tego film” albo „Chcę mieć prawa do tej książki”. Książki stają się własnością, kiedy przechodzą na ekran, filmowy czy telewizyjny, więc zasiewasz nasiona. A w tym roku wszystko wykiełkowało. To szalone, ale wspaniałe.
Wright: Wczoraj wieczorem w Los Angeles spotkałem Marka Hamilla i zaprosiłem go na pokaz Uciekiniera, mówiąc: „Chciałbym, byś zobaczył jedyny film Stephena Kinga w tym roku, w którym cię nie ma!” Ale w sumie nie ma go w Małpie, ale jest w Wielkim marszu i Życiu Chucka. Tak więc Mark też ma świetny kingowy rok.
King: Tak zupełnie z innej beczki, ale uważam, że jego rola dziadka w Życiu Chucka, zasługuje na nominację do Oscara. W tej roli spisał się znakomicie.