Sir Roland pod Mroczną Wieżą stanął – Robert Browning

Poemat „Sir Roland pod Mroczną Wieżą stanął” zainspirował Stephena Kinga do napisania sagi „Mroczna Wieża”.

Za Wikipedią:

Childe Roland to the Dark Tower Came (pol. „Sir Roland pod Mroczną Wieżą stanął”) – poemat narracyjny Roberta Browninga powstały w 1855 i opublikowany po raz pierwszy w tym samym roku w zbiorze zatytułowanym Men and Women.

Tytuł, który jednocześnie stanowi ostatnie słowa utworu, zaczerpnięty został z jednego z wersów sztuki Williama Shakespeare’a Król Lear. W sztuce Edgar, syn Gloucestera, próbuje uwiarygodnić swoje przebranie za szalonego Tomka, mówiąc w sposób nonsensowny, z jego to wypowiedzi pochodzi wspomniany wers. Browning twierdził, że poemat przyszedł mu do głowy, w kompletnej formie, podczas snu i powiedział o nim kiedyś: „”Kiedy to pisałem, Bóg i Browning wiedzieli, co oznacza. Teraz jedynie Bóg wie”.

Browning opowiada o podróży Rolanda do Mrocznej Wieży. Poemat przepełniają obrazy rodem z koszmaru sennego, lecz opisywanej scenerii nadał poeta niezwykłą realność poprzez zastosowanie szczegółowych opisów krajobrazu, co w jego twórczości z innych okresów jest dość rzadkie. Poemat uważany jest za jeden z trudniejszych w odbiorze utworów Browninga, co może być po części spowodowane faktem, iż historia bohatera rozwija się w sposób pośredni, „w przebłyskach”, i jest niejako poboczna w stosunku do kreacji ogólnego obrazu stanu psychicznego bohatera.

Poemat rozpoczyna się rozważaniami Rolanda na temat prawdomówności człowieka, który skierował go do Mrocznej Wieży. Przepełniony pesymizmem, chwilami cyniczny Roland w trakcie poszukiwań Mrocznej Wieży doświadcza rozmaitych trudności i przeszkód, chociaż większość ich powstaje raczej w jego wyobraźni. Poemat urywa się nagle w momencie przybycia Rolanda do wieży, więc nie wiadomo, co go tam oczekuje i nie znamy wyniku jego wyprawy czy ewentualnego spotkania w wieży. W tym przypadku ważniejsza od celu jest sama droga do niego.

 

Pomyślałem zrazu, że kłamie każdym słowem
Ów chromy dziadyga ze swym złośliwym okiem,
Którym zerkał z boku, jak łgarstwo na mnie działa,
I z tą gębą swoją, co ledwo mogła powstrzymać
Bliski już wybuchu napór rozradowania
Na widok nowej ofiary pochwyconej w sidła.

Bo, po cóż innego sterczałby tu, o kulach?
Tylko by czatować z zapasem łgarstw i łowić
Podróżnych, co mogliby napotkać go, gdzie stoi,
I spytać o drogę. Jak trupio parsknąłby śmiechem,
Jakież epitafium zacząłby mi od razu
Wypisywać szczudłem w tym pyle przy rozstajach,

Gdybym się skierował za jego poduszczeniem
Na ów trakt złowróżbny, który, jak wszyscy wiedzą,
Ukrywa Mroczną Wieżę. A jednak bez szemrania
Poszedłem, gdzie wskazał; nie skłaniała mnie duma,
A tym mniej nadzieja dojścia tam gdzieś do celu,
Ale raczej ulga, że się z czymś skończy wreszcie.

Bo cóż z mojej całej wędrówki po tym świecie,
Cóż z mojej nauki tak wielu lat? Nadzieja
Zmieniła się w widmo, co nie jest w stanie sprostać
Żadnej już radości, gdyby ją sukces przyniósł –
Więc nie próbowałem powściągać zrywu serca
Wiedząc, że tym razem tylko klęska czeka.

Podobnie jest z chorym, który już bliski śmierci,
Wydaje się martwy, a czuje, jak płacz krewnych
Wybuchnął i ustał, i jak się z nim żegnają,
I słyszy, jak jedni wychodzą nabrać oddechu
(„Jako że się wszystko skończyło – powiedziano. –
I ciosu, co spada, żaden żal nie odwróci.”),

A inni się kłócą, czy przy rodzinnych grobach
Jest jeszcze dość miejsca i jaki dzień najlepszy
Do wyprowadzenia zwłok wraz z przygotowaniem
Tabliczki nad grobem, szarf różnych i klepsydry –
Ciągle słyszy wszystko i tylko o to się modli,
Aby im wstydu nie przynieść i nie odwlec zejścia.

Tak ja – który tyle zniosłem już dla tej sprawy,
Któremu tylekroć wróżono klęskę, wliczany
Tak często do „Bandy”, czyli w rycerski poczet
Tych, co Mrocznej Wieży szukają w swych wędrówkach –
Uznałem za rzecz najlepszą przegrać jak wszyscy oni
I już tylko drżałem, czy zdołam temu sprostać.

Więc cicho jak rozpacz odszedłem od dziadygi,
Od tego wstrętnego kulasa, z głównej drogi
Na ścieżkę, którą mi wskazał. Co najmniej ponury
Był to dzień i półmrok zapadł u jego schyłku,
Lecz jeden błysk skośny okiem dość krwawym łypnął,
Bym spostrzegł, jak ta równina wchłania zabłąkanych.

Bo jeszcze po dwóch krokach nie zdążyłem się związać
Z tym wszystkim dookoła, a już gdym stanął, by spojrzeć
Wstecz po raz ostatni na bezpieczny gościniec –
Gościńca nie było! Szara równina wszędzie!
Nic, tylko równina do granic nieboskłonu.
Musiałem iść naprzód; to tylko mogłem zrobić.

Ruszyłem więc naprzód. Jeszczem nie widział nigdy
Aż tak wynędzniałej przyrody; nic nie kwitło –
Jak cedrowych gajów można by kwiatów szukać!
Lecz chwast, wilcze łyko, zgodnie ze swoim prawem,
Pleniło się bujnie, choć nie wprawiało w podziw,
Rzekłbyś, że tu osty ukrytym były skarbem.

Ubóstwo, bezwładność, a wszystko wykrzywione
W jakiś dziwny sposób, to cały plon tej ziemi.
„Patrz lub nie patrz – mówi Przyroda opryskliwie –
To nie ma znaczenia; nic na to nie poradzę;
Pomóc mi tu może tylko Sąd Ostateczny,
Ogniem prężąc grudy i wyzwalając wnętrze.”

Gdy jakiś sterczący pęd ostu się wyniesie
Ponad swe współziomki, łamią mu kark – bo w krzywych
Tli zawiść. Kto zrobił te szczeliny i dziury
W sinych liściach szczawiu – tak zmiętych, że się nigdy
Już nie zazielenią? Jakiś zwierz przejść tu musiał,
Na śmierć je tarmosząc w zwierzęcej swojej pasji.

A trawa rosła skąpo jak włosy trędowatych –
Źdźbła cienkie i wyschłe powyłaziły z błota,
Które wyglądało jakby z krwią wymieszane;
Jakiś koń oślepły o zesztywniałych kościach
Stał całkiem zgłupiały – chociaż się jednak przywlókł
Wypędzony tutaj z diabelskiej swej stadniny!

Czy żywy? Wyglądał, jakby był raczej zdechły,
Z tą szyją mięsistą, chudą żylastą jak struna,
Z oczyma zgasłymi pod wyrudziała grzywą.
Rzadko idzie w parze nieszczęście ze śmiesznością;
Tak wielkiej odrazy jeszczem do bydląt nie czuł –
Pewnie przez swą podłość na ten zły los zasłużył.

Więc zamknąłem oczy, by odczuć własne serce.
Jak człowiek, co żąda szklanki wina przed walką,
Tak ja zapragnąłem haustu szczęśliwszych wspomnień,
By nabrać otuchy, że i tu nie ulegnę.
Wprzód pomyśl, walcz potem – to jest żołnierska sztuka;
Smak czasów minionych – i wszystko będzie dobrze!

Na nic! Przyjaciela twarz sobie uroiłem
Rumianą w peruce z wełny złotej – zuch z niego!
Już czułem nieledwie, jak bierze mnie pod ramię
Swoim zwykłym gestem, by mnie zatrzymać w miejscu,
Lecz oto – niestety! – hańba tej jednej nocy!
Zapał uszedł z serca i zostawił je zimne.

Potem drugi, człowiek honoru – oto stoi
Szczery jak przed laty, kiedy go pasowano.
Na co szlachetni się ważą (mówił) – on się waży.
Lecz scena się zmienia – cóż za wstrętny pergamin
Do piersi mu przypiął kat? Jego właśni ludzie
Czytają. To zdrajca – przekląć i tylko splunąć!

Już lepsze to, co tu i teraz, niż przeszłość taka –
A więc z powrotem do ciemniejącej ścieżki!
Ni widu, ni słychu, jak tylko okiem sięgnąć.
Czy noc ześle tutaj nietoperza lub sowę? –
Pytam, lecz cos jednak na tej posępnej równi
Zwróciło moją uwagę i odmieniło myśli.

Znienacka rzeczułka przecięła moją ścieżkę,
A podeszła chytrze, jak się ślizgają węże.
Żaden nurt ospały, pełen posępnych tonów –
Raczej jakaś łaźnia, gdy tak pienił się mimo,
W sam raz dla diabelskich, jarzących się w mroku racic –
Gniew czarnego wiru opluty szumowiną.

Wąski a złośliwy! Wzdłuż tego nurtu
Chyliły się klęcząc skarłowaciałe olchy;
Tam tez się rzucała z mokrych wierzb głową na dół
Ciżba samobójców w chwili rozpaczy niemej;
Ten nurt, co im tyle zła niósł, pomimo wszystko
Toczy się tu dalej, nie wzruszony tym wcale.

Kiedym brodził – wszyscy święci! – jakże się bałem,
Że natrafię stopą na twarz jakiegoś trupa
Albo ze kij, którym wymacywałem dziury,
Zaplącze się nagle w czyjąś brodę czy włosy!
Mógł to być szczur wodny potracony kosturem –
Ale dał się słyszeć jak gdyby – och! – wrzask dziecka.

Z ulgą osiągnąłem wreszcie brzeg przeciwległy.
Teraz będzie lepiej. Jakże mylne przeczucie!
Kto tu toczył walkę, jaka wojnę przynieśli
Ci, których krok wściekły deptał mokradła, chlupiąc?
Jak wśród ciżby ropuch wpędzonych w staw zatruty
Lub żbików w żelaznym i rozżarzonym koszu –

Taki się rozegrać musiał tu bój w tej niecce.
Tu? Choć mieli całą równinę do wyboru?
Żaden ślad nie wiedzie do tej stajni Augiasza
I nie wyprowadza – widocznie w obłęd wpadli,
Jak ci galernicy, wśród których straż turecka
Chrześcijan przeciw żydom judziła dla rozrywki.

I gorzej niż obłęd – o mile stąd – tam oto!
Dla jakiej złej sprawy tamten przyrząd, to koło,
Ten strug, a nie koło – brona zdolna potargać
Tors ludzki jak jedwab? Jakieś czarcie narzędzie
Porzucone kiedyś albo tu przeniesione,
By stalowe zęby zardzewiałe naostrzyć.

Dalej szmat wyręby, dawniej las, jak się zdaje,
Potem trzęsawisko, a teraz goła ziemia,
Żałośnie jałowa (jakby wariat z uciechy
Zrobił cos i zniszczył, a potem zamiar zmienił
I precz poszedł sobie!); tutaj w zasięgu oczu
Bagno, glina, gruz, piasek – jedno czarne pustkowie.

Jątrzy się cos w barwach wesołych i ponurych
Na pochyłym gruncie, co w plastry mchu zapada
Lub w inną substancję, jakby czyrakowatą;
Dalej dąb zbutwiały, a w jego pniu szczelina –
Jak skrzywiona warga o połupanych brzegach,
Co się w śmierć otwiera, pękając przy konaniu.

A do końca drogi jeszcze ciągle daleko!
Nic, jak sięgnąć okiem, tylko ten zmierzch przede mną,
Nic, ku czemu by krok skierować! Gdym tak myślał,
Ptak czarny i wielki, przyjaciel Apollina,
Tuż obok przepłynął nie bijąc smoczym skrzydłem,
Którym mi włos musnął – to on mnie wiódł zapewne.

Bo gdym podniósł oczy, zacząłem mimo zmroku
Uświadamiać sobie, ze już zamiast równiny
Są wzgórza dookoła – jeśli tak grzecznie nazwać
Zwykle wstrętne kopy i garby okoliczne.
Wytłumaczcie sami, dlaczego mnie zdziwiły!
Ale jak je przebyć, tegom nie wiedział także.

Jednak zwęszyłem w tym pewną złośliwą sztuczkę,
Z którą – Bóg wie kiedy – już raz się gdzieś spotkałem,
W jakimś złym śnie może. Tutaj się bowiem kończył
Marsz naprzód tą drogą. I oto jednocześnie
Z myślą o odwrocie – jak wtedy – coś tu trzasło
Niby zamek bramy – i jesteśmy w pułapce!

Ale tez od razu przyszło objawienie –
Byłem już na miejscu! Te dwa wzgórza na prawo
W skurczu jak dwa byki zwarte rogami w walce,
A na lewo kopa wysoka, łysa… Głupiec,
Kto w drzemkę zapada w tej najważniejszej chwili,
Po latach spędzonych wśród przygotowań do niej!

Bo cóż tam sterczało, jeśli nie Wieża sama?
Przysadzista baszta, ślepa jak serce szaleńca,
Z brunatnych kamieni – nie ma podobnej nigdzie
Na szerokim świecie. Tak szyderczy elf burzy
Nie wcześniej wskazuje niewidzialną ławicę,
Aż wtedy, gdy statek osiada już i pęka.

Nic nie widać? Bo mrok zapada? Ależ po to
Powrócił dzień znowu! Zanim gasnące słońce
Odeszło – błysnęło jeszcze przez chmur szczelinę:
Wzgórza się pokładły jak olbrzymy na łowach
Z łapami pod brodą wokół zwierzęta w potrzasku –
„Pchnij i skończ z tym teraz – zarzuć go na barki!”

Nic nie słychać? Choć gwar dookoła? Wzrastał przecież
Jak gdyby dźwięk dzwonu. Wymieniał mi imiona
Wszystkich awanturników przepadłych, mnie podobnych –
Jaki ten był silny, tamten jaki zuchwały,
Jakie ów miał szczęście – a każdy już zgubiony!
Zgubiony! Dźwięk jeden – lata klęsk mi obwieścił.

I oto tam stali rzędem na stołku – zebrani,
By i na mój koniec patrzeć – żywa rama
Do jeszcze jednego portretu; w blasku łuny
Ujrzałem ich wszystkich i poznałem. A jednak,
Wciąż nieustraszony, do ust mój róg podniosłem
I zadąłem: „Sir Roland pod Mroczną Wieżą stanął.”

[W Polsce poemat został wydany w 1969 roku przez Państwowy Instytut Wydawniczy nakładem 3000 + 260 egz. w tomiku 'Browning – Poezje wybrane’. Tłumaczenie: Juliusz Żuławski]


– I –

My first thought was, he lied in every word,
That hoary cripple, with malicious eye
Askance to watch the workings of his lie
On mine, and mouth scarce able to afford
Suppression of the glee, that pursed and scored
Its edge, at one more victim gained thereby.

– II –

What else should he be set for, with his staff?
What, save to waylay with his lies, ensnare
All travellers who might find him posted there,
And ask the road? I guessed what skull-like laugh
Would break, what crutch 'gin write my epitaph
For pastime in the dusty thoroughfare.

– III –

If at his counsel I should turn aside
Into that ominous tract which, all agree,
Hides the Dark Tower. Yet acquiescingly
I did turn as he pointed, neither pride
Now hope rekindling at the end descried,
So much as gladness that some end might be.

– IV –

For, what with my whole world-wide wandering,
What with my search drawn out through years, my hope
Dwindled into a ghost not fit to cope
With that obstreperous joy success would bring,
I hardly tried now to rebuke the spring
My heart made, finding failure in its scope.

– V –

As when a sick man very near to death
Seems dead indeed, and feels begin and end
The tears and takes the farewell of each friend,
And hears one bit the other go, draw breath
Freelier outside, (’since all is o’er,’ he saith
And the blow fallen no grieving can amend;’)

– VI –

When some discuss if near the other graves
be room enough for this, and when a day
Suits best for carrying the corpse away,
With care about the banners, scarves and staves
And still the man hears all, and only craves
He may not shame such tender love and stay.

– VII –

Thus, I had so long suffered in this quest,
Heard failure prophesied so oft, been writ
So many times among 'The Band’ to wit,
The knights who to the Dark Tower’s search addressed
Their steps – that just to fail as they, seemed best,
And all the doubt was now – should I be fit?

– VIII –

So, quiet as despair I turned from him,
That hateful cripple, out of his highway
Into the path he pointed. All the day
Had been a dreary one at best, and dim
Was settling to its close, yet shot one grim
Red leer to see the plain catch its estray.

– IX –

For mark! No sooner was I fairly found
Pledged to the plain, after a pace or two,
Than, pausing to throw backwards a last view
O’er the safe road, ’twas gone; grey plain all round;
Nothing but plain to the horizon’s bound.
I might go on, naught else remained to do.

– X –

So on I went. I think I never saw
Such starved ignoble nature; nothing throve:
For flowers – as well expect a cedar grove!
But cockle, spurge, according to their law
Might propagate their kind with none to awe,
You’d think; a burr had been a treasure trove.

– XI –

No! penury, inertness and grimace,
In some strange sort, were the land’s portion. 'See
'Or shut your eyes,’ said Nature peevishly,
'It nothing skills: I cannot help my case:
”Tis the Last Judgement’s fire must cure this place
'Calcine its clods and set my prisoners free.’

– XII –

If there pushed any ragged thistle-stalk
Above its mates, the head was chopped, the bents
Were jealous else. What made those holes and rents
In the dock’s harsh swarth leaves, bruised as to baulk
All hope of greenness? Tis a brute must walk
Pashing their life out, with a brute’s intents.

– XIII –

As for the grass, it grew as scant as hair
In leprosy; thin dry blades pricked the mud
Which underneath looked kneaded up with blood.
One stiff blind horse, his every bone a-stare,
Stood stupified, however he came there:
Thrust out past service from the devil’s stud!

– XIV –

Alive? he might be dead for aught I knew,
With that red gaunt and colloped neck a-strain.
And shut eyes underneath the rusty mane;
Seldom went such grotesqueness with such woe;
I never saw a brute I hated so;
He must be wicked to deserve such pain.

– XV –

I shut my eyes and turned them on my heart,
As a man calls for wine before he fights,
I asked one draught of earlier, happier sights,
Ere fitly I could hope to play my part.
Think first, fight afterwards, the soldier’s art:
One taste of the old time sets all to rights.

– XVI –

Not it! I fancied Cuthbert’s reddening face
Beneath its garniture of curly gold,
Dear fellow, till I almost felt him fold
An arm to mine to fix me to the place,
The way he used. Alas, one night’s disgrace!
Out went my heart’s new fire and left it cold.

– XVII –

Giles then, the soul of honour – there he stands
Frank as ten years ago when knighted first,
What honest man should dare (he said) he durst.
Good – but the scene shifts – faugh! what hangman hands
Pin to his breast a parchment? His own bands
Read it. Poor traitor, spit upon and curst!

– XVIII –

Better this present than a past like that:
Back therefore to my darkening path again!
No sound, no sight as far as eye could strain.
Will the night send a howlet or a bat?
I asked: when something on the dismal flat
Came to arrest my thoughts and change their train.

– XIX –

A sudden little river crossed my path
As unexpected as a serpent comes.
No sluggish tide congenial to the glooms;
This, as it frothed by, might have been a bath
For the fiend’s glowing hoof – to see the wrath
Of its black eddy bespate with flakes and spumes.

– XX –

So petty yet so spiteful! All along,
Low scrubby alders kneeled down over it;
Drenched willows flung them headlong in a fit
Of mute despair, a suicidal throng:
The river which had done them all the wrong,
Whate’er that was, rolled by, deterred no whit.

– XXI –

Which, while I forded – good saints, how I feared
To set my foot upon a dead man’s cheek,
Each step, of feel the spear I thrust to seek
For hollows, tangled in his hair or beard!
– It may have been a water-rat I speared,
But, ugh! it sounded like a baby’s shriek.

– XXII –

Glad was I when I reached the other bank.
Now for a better country. Vain presage!
Who were the strugglers, what war did they wage,
Whose savage trample thus could pad the dank
soil to a plash? Toads in a poisoned tank
Or wild cats in a red-hot iron cage –

– XXIII –

The fight must so have seemed in that fell cirque,
What penned them there, with all the plain to choose?
No footprint leading to that horrid mews,
None out of it. Mad brewage set to work
Their brains, no doubt, like galley-slaves the Turk
Pits for his pastime, Christians against Jews.

– XIV –

And more than that – a furlong on – why, there!
What bad use was that engine for, that wheel,
Or brake, not wheel – that harrow fit to reel
Men’s bodies out like silk? With all the air
Of Tophet’s tool, on earth left unaware
Or brought to sharpen its rusty teeth of steel.

– XXV –

Then came a bit of stubbed ground, once a wood,
Next a marsh it would seem, and now mere earth
Desperate and done with; (so a fool finds mirth,
Makes a thing and then mars it, till his mood
Changes and off he goes!) within a rood –
Bog, clay and rubble, sand, and stark black dearth.

– XXVI –

Now blotches rankling, coloured gay and grim,
Now patches where some leanness of the soil’s
Broke into moss, or substances like boils;
Then came some palsied oak, a cleft in him
Like a distorted mouth that splits its rim
Gaping at death, and dies while it recoils.

– XXVII –

And just as far as ever from the end!
Naught in the distance but the evening, naught
To point my footstep further! At the thought,
A great black bird, Apollyon’s bosom friend,
Sailed past, not best his wide wing dragon-penned
That brushed my cap – perchance the guide I sought.

– XXVIII –

For, looking up, aware I somehow grew,
'Spite of the dusk, the plain had given place
All round to mountains – with such name to grace
Mere ugly heights and heaps now stolen in view.
How thus they had surprised me – solve it, you!
How to get from them was no clearer case.

– XXIX –

Yet half I seemed to recognise some trick
Of mischief happened to me, God knows when –
In a bad dream perhaps. Here ended, then
Progress this way. When, in the very nick
Of giving up, one time more, came a click
As when a trap shuts – you’re inside the den.

– XXX –

Burningly it came on me all at once,
This was the place! those two hills on the right,
Crouched like two bulls locked horn in horn in fight;
While to the left a tall scalped mountain … Dunce,
Dotard, a-dozing at the very nonce,
After a life spent training for the sight!

– XXXI –

What in the midst lay but the Tower itself?
The round squat turret, blind as the fool’s heart,
Built of brown stone, without a counterpart
In the whole world. The tempest’s mocking elf
Points to the shipman thus the unseen shelf
He strikes on, only when the timbers start.

– XXXII –

Not see? because of night perhaps? – why day
Came back again for that! before it left
The dying sunset kindled through a cleft:
The hills, like giants at a hunting, lay,
Chin upon hand, to see the game at bay, –
'Now stab and end the creature – to the heft!’

– XXXIII –

Not hear? When noise was everywhere! it tolled
Increasing like a bell. Names in my ears
Of all the lost adventurers, my peers –
How such a one was strong, and such was bold,
And such was fortunate, yet each of old
Lost, lost! one moment knelled the woe of years.

– XXXIV –

There they stood, ranged along the hillsides, met
To view the last of me, a living frame
For one more picture! In a sheet of flame
I saw them and I knew them all. And yet
Dauntless the slug-horn to my lips I set,
And blew. 'Childe Roland to the Dark Tower came.’