Strasząc Tolkienem

Jakub Ćwiek – interesuje się fantastyką odkąd pamięta. Nic w tym zresztą dziwnego. Urodził się wszak w roku filmowego Conana Barbarzyńcy i Blade Runnera, a to zobowiązuje. Swoje zainteresowania rozwijał na własną rękę w rodzinnych Głuchołazach aż do rozpoczęcia studiów, kiedy to znalazłszy się w Katowicach, przystąpił do „Śląskiego Klubu Fantastyki”. Do dziś uważa, że była to jedna z jego najlepszych życiowych decyzji. Obecnie kończy studia na wydziale filologicznym, udziela się w Klubie (między innymi w grupie teatralnej Słudzy Metatrona), pracuje jako animator kultury, pomaga żonie wychowywać córeczkę i synka. A także – rzecz jasna – pisze. Marzy mu się dobry i oryginalny pomysł na opowiadanie, gdzie głównym Złym będą… parasole. Nienawidzi ich bowiem z całego serca. Podobnie zresztą jak rowerów. Do tej pory wydał dwa zbiory opowiadań – 'Kłamca’ (2005), 'Kłamca 2: Bóg marnotrawny’ (2006), którego tytułowy tekst nomnowany był do Nagrody im. Janusza A. Zajdla 2006 w kategorii Opowiadanie – oraz jedną powieść – 'Liżąc ostrze’ (2007). Na 2008 rok zaplanowana jest książka 'Ciemność płonie’.
Strona Kuby: www.cwiek.carpenoctem.pl

cwiek2

 

Poniższy tekst napisany został specjalnie na 6 urodziny serwisu StephenKing.pl.

 

Nie mogę mieć oczywiście pewności, ale gotów jestem iść o zakład, że każdy pisarz na świecie przeczytał choć jedną książkę, po której pożałował, że nie on jest jej autorem. Wielu z nich – byłem już świadkiem takich sytuacji, czasem nawet sam tak robiłem – próbuje później napisać „coś w podobnym duchu”, podjąć polemikę, czy względnie złożyć hołd poprzez jedno czy drugie nawiązanie.

Jeśli mają szczęście, tworzą niezależne dzieło ze smaczkiem dla erudytów. Częściej są to jednak, mniej lub bardziej sprawne literacko, kalki. Książka porównywana do „Kodu Leonarda da Vinci” , sprawny thriller prawniczy w duchu Grishama – to właśnie znak, że trafiliśmy na ten drugi rodzaj książek.

Czy powodem dla którego powstają podobne utwory jest wyłącznie chęć zysku opartego na nawiązaniu do pewniaka? Niewątpliwie w wielu przypadkach – w tym w obu wymienionych powyżej, autentycznych przykładach – można by się pokusić o stwierdzenie, że właśnie tak jest. Bałbym się jednak generalizowania. Są bowiem dzieła tak wielkie, że infekują wyobraźnię, zajmują całe jej obszary i z jednej strony budzą chęć do pisania, ogromną, nieodpartą, a z drugiej odbierają autorowi twórczą niezależność, bo wszystko co przychodzi do zainfekowanej głowy to wariacje na temat poznanego wielkiego dzieła. Do takich książek należy niewątpliwie trylogia „Władca pierścieni”.

Trudno przecenić wpływ twórczości J. R. R. Tolkiena na literaturę fantasy. Ostatnimi czasy – między innymi za sprawą książek Georga R. R. Martina i Stevena Eriksona – gatunek ten zaczyna odchodzić od klasycznego sposobu przedstawiania fantastycznych Nibylandii, wciąż jednak większość jego sztandarowych dzieł można podzielić na dwie grupy: kalki i polemiki z trylogią. Donaldson ze swoim Thomasem Covenantem, Fionavarski Gobelin Kaya, czy z rodzimych dokonań saga o Wiedźminie Sapkowskiego – wszędzie tam bez wysiłku odnajdziemy ślady Tolkienowskiego Śródziemia.

No dobrze, ale jak się to wszystko ma do Kinga, autora przede wszystkim opowieści grozy dziejących się tu i teraz, względnie w niedalekiej przyszłości bądź niedawnej przeszłości? Odpowiedzi szukać należy u samego pisarza.

Wszyscy byliśmy hobbitami – wspomina King we wstępie do poprawionej wersji Rolanda, kreśląc w kilku wspominkowych słowach Amerykę swej młodości, w której opowieść Tolkiena stała się podstawą życiowej filozofii i jedną z biblii ruchu hippisowskiego. Hasła „Gandalf na prezydenta” nie były wyłącznie żartem, koszulkowym sloganem – miały w sobie przesłanie, w które głęboko wierzono.

Oto bowiem w umysłach dzieci kwiatów pojawiła się wizja świata, gdzie wszystko może być wspanialsze i nikt nie wysyła ludzi, by umierali w dżungli bez żadnego powodu. Śródziemie gdzie wciąż rządzi odwaga i honor, dowódcy stają w pierwszych szeregach, a wszystko kończy się dobrze…

Dla Kinga jako kształtującego się podówczas autora, trylogia Tolkiena miała jednak również drugie, zdecydowanie ważniejsze znaczenie. Stała się pokładem wyobraźni, czy też – że pozwolę sobie sparafrazować zdanie ze wstępu do „Historii Lisey” – stawem do którego schodził, by pić.

Zacznijmy może od książki, w której zależność udowodnić najłatwiej, gdzie skojarzenia nasuwają się same czyli od „Bastionu”. Na pierwszy ogień zło wcielone Randall Flagg i jego avatar – czerwone oko. Ci, którzy mieli przyjemność obcowania z omawianą powieścią Kinga, bez trudu przywołają w swej pamięci scenę, w której Mroczny Wędrowiec siedząc przy ognisku spogląda owym okiem daleko w świat. Niczym Sauron szykujący się do wojny, uważnie obserwuje jak toczą się sprawy szykując do wprowadzenia w życie swego złowieszczego planu. I również, jak wspomniany Sauron, wyglądając potężnego wroga nie dostrzega drużyny zmierzającej ku niemu ze straceńczą misją. Znajome prawda?

King zresztą wcale się ze swoją inspiracją nie kryje, wyraźnie dając do zrozumienia, że skojarzenia z Śródziemiem są jak najbardziej na miejscu. Larry Underwood (nazwisko nie aż tak bardzo tolkienowskie jak Underhill – tak King nazwał jedną z postaci w „Łowcy snów”- ale i tak budzące zainteresowanie czytelnika „na tropie”) ruszając na wędrówkę wspomina słowa: „A droga wiedzie wprzód i wprzód, Skąd się zaczęła, tuż za progiem”, a szaleniec-piroman ( skutkiem choroby popromiennej szkaradny i w niczym prócz sylwetki nie przypominający już człowieka) zdobywszy broń ostatecznej zagłady mówi o swoim skarbie…

Gdy poszukać, takich podobieństw jest w omawianym dziele całe mnóstwo. Jak to więc możliwe, że „Bastion” nie jest powszechnie odbierany jako kalka z „Władcy”? Niewątpliwie wielkie znaczenie ma tutaj talent pisarski Kinga i fakt, że nie jest on – na podobieństwo chociażby Gaimana – jedynie przetwórcą mitów. Dzięki temu nie opowiedział nam tej samej historii na swój sposób, a raczej znalazł przyczynę wielkości dzieła, które wywarło na nim takie wrażenie i wykorzystał stare sztalugi i płótna, by opowiedzieć o lękach ludziom takim jak on sam. Niegdysiejszym hippisom, którzy chcieli głosować na Gandalfa i chodzili boso, żałując, że nie mają owłosionych stóp.

Jak bardzo przewrotne było to posunięcie! Z jednej strony zaatakował amerykańskie poczucie bezpieczeństwa oparte na wierze w cywilizację, z drugiej, na innym poziomie odbioru uderzył w uświęcone czasem, wyidealizowane wspomnienia, których symbolem już na zawsze miała być trylogia. I tylko zakończenie, pospieszne, oczywiste zmusza, by się zastanowić, czy King nie przestraszył się aby własnego pomysłu…

Osobiście uważam, że „Bastion” jest największym ukłonem Kinga w stronę Tolkiena. Co nie znaczy oczywiście, że jedynym. Scena z „Talizmanu” w której Jack Sawyer uskakuje w krzaki przed nadjeżdżającym powozem Morgana z Orris (pamiętacie? Czarne konie, równie przerażające jak wierzchowce Upiorów Pierścienia), a potem zostaje zaatakowany przez żyjące pnącza, budzi skojarzenia z początkiem wyprawy niekompletnej jeszcze drużyny pierścienia. Podobnie wielokrotnie powracający motyw podziemnej przeprawy przywodzi na myśl wędrówkę przez Morię…

Czy gigantyczny pająk w finale „To” jest nawiązaniem do Szeloby? Trudno powiedzieć, choć ja skłaniałbym się, by uznać i ten przykład. W końcu zmagania Sama z pajęczycą (czy też – jak w swej ignorancji zasugerował tłumacz „Nocnej zmiany” – z „pająkiem Szelobem”) to jedna z tych scen „Wielkiej literatury o rzeczach nadprzyrodzonych” która zdaniem mistrza horroru zawiera syndrom „zwolnijmy i popatrzmy na wypadek”. Dodajmy, że King uwielbia w takich chwilach naciskać pedał hamulca – jest urodzonym podglądaczem wypadków… z czego nam, czytelnikom pozostaje się tylko cieszyć.

Osobną, choć niekoniecznie długą częścią niniejszego wywodu powinny być rozważania na temat cyklu „Mroczna wieża”. Ten ważny dla Kinga siedmioksiąg – tak ważny, że w pewnym momencie życia pisarz podjął próbę podporządkowania mu jak największej ilości swych napisanych wcześniej tytułów – z początku również pełen jest odniesień do prozy Tolkiena. Widać je oczywiście znowu w symbolu oka, znaku Karmazynowego króla uwięzionego w tytułowej Wieży. Ale nie tylko.

W pierwszym tomie, wspomnianym już „Rolandzie”, mamy niemal żywcem przeniesioną Morię. Kopalnia, walka na śmierć i życie z hordami nieprzyjaciół, wreszcie most nad przepaścią, na którym należy złożyć ofiarę największą z możliwych. Ktoś musi się poświęcić, by misja mogła trwać…

Potem, z kolejnymi częściami cyklu tworzonego na różnych etapach życia, także twórczego, King coraz bardziej odchodził od skojarzeń z Tolkienem. Widać wyraźnie jak pojawiały się u niego nowe fascynacje, starannie przekuwane na kolejne nawiązania.

Miast dzieciaka zachłyśniętego Śródziemiem otrzymaliśmy więc z biegiem lat, biegiem dni dojrzałego autora, który puszcza oko do czytelnika strasząc go złotym zniczem z Harrego Pottera. Niby to samo co wcześniej – to też przekuwanie pewnego niewinnego obrazka tkwiącego w czytelniczej świadomości na budzącą lęk wizję. Tyle, że nie robi to już to takiego wrażenia.

Może to dlatego, że cykl Rowling nie ma w sobie mocy dzieła Tolkiena? A może po prostu King uodpornił się na wspomnianą na wstępie infekcje. Lub jeszcze dalej, sam się nią stał zarażając kolejne pokolenia.

Właśnie ku temu ostatniemu skłaniałbym się najbardziej. Jako czytelnik i autor, któremu zdarzyło się nawiązywać do mistrza grozy z Maine. Bo czerpać z wielkich to żaden wstyd – to konieczna lekcja na pisarskiej drodze. Przykład Kinga czerpiącego z Tolkiena jest tego dowodem.

 

Autor tekstu:
Łukasz Orbitowski

2008 r.