Król Stefan I – Fantastyka 1/1988

Historia zna kilku królów Stefanów. Byli wśród nich władcy leniwi i słabi, ale byli też energiczni, dobrzy dowódcy, którzy kogoś przed czymś bronili, walczyli i wygrywali. Nasz KRÓL STEFAN odniósł jednak sukces bez precedensu. Dokonał tego, czego nie udało się przed nim nikomu oprócz samych filmowców. Podbił Hollywood, a dokładnie: cały amerykański przemysł filmowy, co jest triumfem tak wielkim, że wręcz niewymiernym.

 

Do 1986 roku wszystkie opublikowane przez Kinga pod własnym nazwiskiem (używał jeszcze pseudonimu Richard Bachman) powieści zostały przełożone na język filmowy (część filmów jest w produkcji). Osiem spośród jego opowiadań stało się podstawą filmów pełnometrażowych, a z czterech innych powstały półgodzinne filmy przeznaczone do rozpowszechniania w telewizji lub na wideokasetach. Co więcej -niemal każdy ze specjalizujących się w kinie grozy reżyserów w taki lub inny sposób współpracował z tym „niesamowitym” pisarzem. I to jednak nie wszystko! King pisze scenariusze! King jest aktorem (pojawił się w „Knightriders” G. Romero)! King próbuje swych sił jako reżyser, pracując nad opartym oczywiście na jego własnym opowiadaniu filmem „Maximum Overdrive”. Od czasu Czyngis-chana nie było chyba władcy, który tak błyskawicznie odniósł tak wielki sukces. Piszę błyskawicznie, bowiem kariera filmowa Kinga rozpoczęła się dopiero w 1976 roku. Niewiele ponad dziesięć lat temu!

Dla krytyka zajmującego się problematyką fantastyki w różnych mediach kariera ta jest wręcz niewiarygodnie bogatym Źródłem badań nad wzajemnymi wpływami fantastycznej literatury i kina. Z jednej strony mamy przecież do czynienia z jednorodną stylistycznie twórczością niezbyt skomplikowanego pisarza, z drugiej zaś możemy badać filmy śmietanki „Hollywoodu”: Davida Cronenberga, Johna Carpentera, Slanleya Kubricka, Stevena Spielberga. Oczywiście nie możzna dokonać tego wszystkiego w wąskich ramach niniejszego szkicu.

Z pewnością wszystkie adaptacje prozy Kinga można ocenić, tak, jak zrobił to on sam: jako nierówne. Sam początek zapowiadał jednak wiele: „Carrie” Briana de Palmy (1976) zyskała ogólne pochwały, nominację do Oscara dla Sissy Spacek i Piper Laurie. Otworzyło to Kingowi drzwi, za którymi czekał szeroki ekran.

„Salem’s Lot” z 1979 roku doczekał się adaptacji telewizyjnej na czterogodzinny serial, którego twórcą był Toby Hooper, znany wcześniej z ociekającego krwią „arcydzieła” „The Texas Chainsaw Massacre”. Dla tego filmu King starał się być… hmm – uprzejmy. Stwierdził tylko, że udany scenariusz zbyt dobrze został dostosowany do wymagań komercyjnej telewizji Jego ulubionym filmem jest natomiast „Cuio” Lewisa Teague z 1983 roku, co zastanawia o tyle, że powieść pod tym samym tytułem uważana jest przez krytyków za najsłabszą w bogatym dorobku tego autora. Wyjaśnieniem może być i to, że w tym przypadku pisarz posłużył się raczej prostymi kryteriami twierdząc, że „Cujo” zawiera „najstraszniejsze obrazy w historii kina”. Ze zdaniem tym polemizowałby zapewne widz pamiętający „The Dead Zone” Davida Cronenberga (1983), uchodzący z kolei za najlepszą kinową interpretację współczesnego horroru.

Wypada w tym miejscu wspomnieć także o pierwszej próbie adaptowania opowiadania Kinga na pełnometrażowy film. „Children of Ihe Corn” (1984) najlepiej można scharakteryzować stwierdzeniem autora dwudziestoczterostronicowego opowiadania, które próbowano rozciągnąć jak gumę: jest to dzieło bardzo młodych ludzi, którzy kiedyś z pewnością zrobią coś lepszego.

Problem odwrotny ze znacznie większym sukcesem rozwiązał Mark Lester w „Firestarter” (1984). Tym razem czterystustronicowa powieść została ściśnięta w dziewięćdziesięciomtnutowy film, którego scenariusz King uważa za najlepszy ze wszystkich powstałych na podstawie jego twórczości.

Do tej pory zadowalaliśmy się jedynie przytaczaniem tytułów z możliwie najkrótszym „recenzyjkami”. Nie można jednak w ten sposób skwitować dwóch najbardziej kontrowersyjnych realizacji: „Christine” Johna Carpentera (1983) i „The Shining” Stanleya Kubricka (1980).

By właściwie ocenić „Christine” trzeba zdawać sobie sprawę z sytuacji, w jakiej powstał ten film. Prawa do powieści zostały zakupione wtedy, gdy istniała ona jedynie w maszynopisie, prace realizacyjne zaczęły się cztery dni przed publikacją i trwały niespełna rok. Oddajmy jeszcze raz głos Kingowi, tym razem po to żeby się z nim nie zgodzić: „Christine” to dobry film, bliski duchowi książki… niestety jest w nim bardzo mało Johna Carpentera.

Stwierdzenie to może być oczywiście oparte na tym, że zarówno pisarz, jak i reżyser z zapałem i podziwu godną spostrzegawczością notują obyczaje współczesnej Ameryki, rytm jej życia i swego rodzaju „egzotykę” obyczajów. Mit samochodu jako przedmiotu kultu i pożądania, tak bardzo przecież amerykański, jest więc bliski im obu. Ale gwoli najskromniejszej polemiki dodać wypada, że ukazanie zakamarków ludzkiej psychiki jest już dziełem samego Carpentera, tak jak bardzo dla niego charakterystyczny dziwny, powolny, chłodny i obiektywny sposób narracji.

Carpenter doskonale zmieścił się w konwencji „horroru” (jedną z najcenniejszych jego zalet jest to, że zawsze mieści się w konwencji, najczęściej pogłębiając ją do swego rodzaju „trzeci wymiar” i ujawniając widzowi to, czego wcześniej nie dostrzegał). Inaczej jest z „The Shining” Kubricka. Ten film również domaga się osobnego potraktowania jako dzieło, bez przesady, wybitne; kilka podstawowych twierdzeń można jednak wypowiedzieć nawet w tak krótkim tekście. Zacznijmy oczywiście, od samego Kinga: Kubrick próbował reformować gatunek, którego nie rozumie. Co to właściwie znaczy?

Wydaje się, że jak wielu przed nim i niewątpliwie jeszcze wielu po nim – sam „król” wpadł także w pułapkę myślenia schematami, wypełnioną ciałami wielu krytyków i bardzo wielu fanów. Horror to horror, fantasy to fantasy, SF to SF – zdumiewająco często zdumiewająco wielu zdumiewająco sprawnie posługuje się tą banalną tautologią. Kubrick myśli inaczej: nie regułą gatunkową, lecz środkiem przekazu – filmem. Nazywają go „wielkim reformatorem” właśnie dlatego, iż wie, że kino to „świat bez granic”. Problem „rozumienia gatunku” najzwyczajniej dla niego nie istnieje i dzięki temu dostrzega on to, czego nie widzą inni, a na to, co inni zobaczyli, patrzy inaczej. Przyzwyczailiśmy się do tego, że horror ma straszyć, powieść „The Shining” straszy, a film…? Ten jest raczej opowieścią o tym, jak rodzi się strach. W książce dostrzegł reżyser to, czego nie zauważył w niej sam pisarz. To cecha dobrego interpretatora. Umiejętność przekazania tego w dziele jest zaś cechą dobrego, w tym wypadku nawet bardzo dobrego twórcy.

I to, na razie, wszystko. Temat pozostaje otwarty. King żyje, cieszy się dobrym zdrowiem i… pisze. Amerykański przemysł filmowy także żyje i – jeżeli mierzyć wielkością produkcji – czuje się również nieźle. Do pisania na temat „Kinga w filmie” będzie więc jeszcze niewątpliwie sporo okazji.

Autor: Krzysztof Sokołowski