Stephen King – pytania i odpowiedzi
Q + A w Portland
Tłumaczenie: lady nina
Stephen King pojawił się w Portland podczas Portland Arts and Lectures, programu o literaturze, 2 listopada 2006 roku. Poniżej przedstawiamy zapis pytań, jakie publiczność zadała tego wieczoru i odpowiedzi na nie.
Czy istnieje dla pana coś zbyt przerażającego aby o tym pisać?
Nie. Kiedy napiszę o jakiejś sprawie, to już nie muszę się tego obawiać. Wiecie, co mam na myśli? To najlepsza sztuczka na świecie, nawet nie wiem jak mam to wytłumaczyć, bo inni ludzie płacą jakieś osiemdziesiąt dolców za godzinę, żeby chodzić do psychiatry – i to nie jest nawet pełna godzina, to pięćdziesięciominutowa godzina. Ja zapisuję te rzeczy, a ludzie płacą za to mnie. To wspaniałe! To cudowne. Ludzie pytają mnie „Czy ma pan koszmary?” A odpowiedź brzmi, tak – kiedy nie piszę, miewam koszmary.
Kiedy odbierał pan odznaczenie na National Book Awards w 2003 roku, mówił pan o budowaniu mostów pomiędzy literaturą popularną, a piękną. Czy jest pan zadowolony z tego, że te mosty powstają?
Nie. Według mnie problem polega na tym, że środowisko poważnych krytyków nie wykazuje zrozumienia dla takich rzeczy, a mówiąc to mam na myśli czasopisma – wszystko, poczynając od Harolda Blooma, poprzez 'Ploughshares’, aż do – wypijmy truciznę – „Antioch Review”, i tym podobne. Ja czytam takie rzeczy. Czy ludzie, którzy je wydają, czytają mnie? Dobre pytanie. Nawet jeżeli tak, to większość z nich prawdopodobnie nie przyznaje się do tego. Gdyby odwiedzili ich literaccy przyjaciele, mogliby upchnąć moje książki pod łóżkiem, jak jakąś… pornografię. Pomyślcie nad tym; wasi przyjaciele mogliby przyjść do was i powiedzieć, „Och, czytasz to? Serio? Czytasz Stephena Kinga? No cóż, w porząsiu. Chyba więcej tutaj nie przyjdziemy.”
Pewnie wydaję się trochę przewrażliwiony na tym punkcie – ale nie za bardzo. Mam na myśli to, że istnieje cała kategoria pisarzy, którzy wykonują naprawdę, naprawdę dobrą robotę, nazywaną przez nas literaturą popularną. Po pierwsze, stworzono sztuczny podział na literaturę piękną i literaturę popularną. Czasami myślę, że literatura piękna to termin, jakim pisarze i krytycy określają pewien rodzaj dobrze napisanej fikcji, która kiepsko się sprzedaje. Takie jest kryterium, to szczególne uprzedzenie i kopniak wymierzony w tych, którzy sprzedają wiele książek. Takie uprzedzenia nigdy nie są otwarcie pogardliwe, ale działają raczej na zasadzie: jeżeli trzy miliony ludzi czyta książki pana X, to ja nie muszę już go czytać, żeby wiedzieć, że jest do niczego. Wszystko co muszę zrobić, to podzielić trzy miliony przez średni iloraz inteligencji, otrzymać liczbę ujemną, i takie właśnie jest IQ ludzi, którzy czytają te książki. To bzdury i tyle, kompletne bzdury. Istnieją ludzie tacy jak Scott Turow. Scott Turow jest razem ze mną w zespole [The Rock Bottom Remainders]; jest rzadkim zjawiskiem, bo naprawdę potrafi śpiewać. Mówię także o Michaelu Connelly, który jest niesamowitym pisarzem; George’u Pelecannosie, który jest zadziwiający, Dennisie Lehane, który również jest wspaniały, a to tylko kilka nazwisk.
Dobrym przykładem tego, co dzieje się z dobrym pisarzem, mającym aspiracje literackie jest to, co stało się ze Scottem Smithem, autorem 'Prostego planu’, oraz książki zatytułowanej 'The Ruins’, która ukazała się zeszłego lata. Kiedy czyta się recenzje w New York Timesie, napisane przez Michiko Kakutani, to nawet nie chodzi o same recenzje – uznała, że książka jest okropna, ale Michiko twierdzi tak o wielu książkach. Rzecz w tym, że istnieje gigantyczne nieporozumienie co do tego, o czym tak naprawdę opowiadają te powieści, co do tradycji, z której się wywodzą, czyli z naturalistycznej fikcji. Wprost od Theodore’a Dreisera i Thomasa Hardy’ego. A ten podział się rozszerza, staje się coraz większym wyzwaniem i coraz większym ryzykiem dla tak zwanych autorów literatury pięknej; autorzy uznawani za takowych obawiają się pisać popularną, przystępną literaturę dla mas.
Weźmy kogoś takiego jak Jonathan Safran Foer, który jest naprawdę dobrym pisarzem, kiedy podchodzi do tego na luzie, ale 'Extremely Loud and Incredibly Close’, książka o World Trade Center jest koszmarnie sztywna i literacka. W jego pierwszej książce [„Everything Is Illuminated”] było kilka cudownych fragmentów, więc facet potrafi to zrobić. Innym pisarzem, który podejmuje to ryzyko i umie sobie z nim poradzić, jest Michael Chabon. Michael Chabon żyje w obydwu światach, zarówno jako twórca literatury pięknej, jak i popularnej. Ale słuchacie teraz gościa, który ma lekką paranoję na tym tle, jako że wiele razy kopano mnie w tyłek.
Jaki stosunek do „Historii Lisey” ma Tabitha? Kiedy odkrył pan, że ona jest pańskim idealnym czytelnikiem?
Wiedziałem, że Tabby jest moją idealną czytelniczką od momentu kiedy po raz pierwszy dałem jej coś do przeczytania, jeszcze zanim się pobraliśmy. To było opowiadanie 'Jestem bramą’, które później ukazało się w moim pierwszym zbiorze „Nocna zmiana”. Powiedziała „To jest naprawdę dobre”. I to zazwyczaj tyle komentarza, jeżeli coś jej się podoba. Kiedy uważa, że coś jest do niczego potrafi rozłożyć to na czynniki pierwsze i zawsze mi o tym mówi. Powie „To jest okropne”. W przypadku „Historii Lisey” stwierdziła 'to dobre”. Powiedziała „Denerwuję się, bo ludzie będą traktować oboje bohaterów jak ciebie i mnie.” Odpowiedziałem „No cóż. To nie ty i ja.” A ona na to „Ja to wiem, ale czy oni też będą wiedzieli?” Odparłem „Powiem im o tym.” Tabby zaś powiedziała „Niekoniecznie będą chcieli cię słuchać”.
A więc: Scott i Lisey to nie ja i Tabby. Jesteśmy małżeństwem od długiego czasu, ale w przeciwieństwie do Lisey, Tabby skończyła studia i pisze własne książki, dobre książki. Scott i Lisey są bezdzietni, a my mamy trójkę wspaniałych dzieciaków, a właściwie już nie dzieciaków, wszyscy są dorośli. Właściwie to mamy teraz trójkę wnucząt, co jest wspaniałą rzeczą.
Czy zaśpiewa nam pan coś?
Nie. Nie zamierzam śpiewać. Uwielbiam stare folkowe kawałki. Wyrosłem na tym, jestem starym folkowcem (a także starym piernikiem, co tu kryć). Uczyłem się grać na gitarze od wielu muzyków folkowych, Toma Rusha, Phila Ochsa i faceta nazwiskiem Dave von Ronk. Komputer to wspaniała rzecz, a ja odkryłem nałóg mojej generacji: nazywa się to iTunes. Kocham to. Tak bardzo, że to aż bolesne. Chciałem znaleźć jakieś stare kawałki Dave’a van Ronka, i znalazłem piosenkę zatytułowaną „Cocaine Blues”, jest w niej wers, którego nigdy wcześniej nie słyszałem, a idzie tak: „Jeśli chcesz by miał ci coś do powiedzenia, daj mu tylko lusterko i rachunek do zapłacenia”. Bardzo mi się podoba. Takie rzeczy trzeba czuć.
Proszę wymienić książkę, albo opowiadanie, które chciałby pan napisać.
Żałuję, że nie napisałem 'Władcy much’. Uwielbiam tę książkę. Ludzie pytają mnie czasami, jaka była pierwsza książka, która naprawdę mnie przestraszyła, i to była właśnie ta książka. Przeraziła mnie.
A jeżeli chodzi o opowiadania, to sądzę, że największe wrażenie zrobiły na mnie wczesne opowiadania Raya Bradbury’ego. Pamiętam jedno z nich, o małym chłopcu, który miał psa przynoszącego mu różne rzeczy, aż pewnego dnia chłopiec zachorował na gościec i nie mógł wstawać z łóżka. Pies przyprowadzał gości, wiele razy, a chłopiec, który był w czwartej klasie, tęsknił bardzo za swoimi kolegami i za swoją nauczycielką, w której był zakochany, za panną Martin. A więc pies przyprowadzał kolegów, przynosił zapach jesieni, a chłopiec wtulał twarz w psią sierść i wdychał woń opadłych liści i mrozu. Powiedział do psa „Chciałbym, żebyś mógł sprowadzić kiedyś pannę Martin, chciałbym żeby panna Martin mnie odwiedziła”. Pies wybiegł na zewnątrz, a matka chłopca przyszła i powiedziała „Musze ci powiedzieć coś okropnego. Panna Martin nie żyje. Zmarła kilka tygodni temu, ale nie chcieliśmy ci jeszcze o tym mówić. Umarła i została pochowana.” Pies powrócił, tym razem wyglądał na bardzo zmęczonego, słaniał się na nogach, a kiedy chłopiec wciągnął nosem zapach jego sierści, poczuł brud i zgniliznę; niedługo potem jakiś cień padł na jego łóżko i chłopiec się obudził, a ostatnia linijka opowieści brzmiała „Chłopczyk miał towarzystwo”.
[śmiechy]
Śmiejemy się, bo jesteśmy zbyt zażenowani żeby krzyczeć, czy coś w tym stylu. Ale tego rodzaju rzeczy są jak kapsułki: rozpuszczają się powoli. Będziecie o tym myśleć później. Kiedy wsiądziecie do samochodu. W ciemnościach.
Tego też nigdy nie zapomniałem, w 'Nawiedzonym domu na wzgórzu’, tym pierwszym, tym dobrym, czarno – białym, w reżyserii Roberta Wise’a, gospodyni powtarza ciągle „Nikt nie mieszka bliżej niż w mieście, nikt by się nie odważył bliżej zamieszkać, a zatem nikt nie usłyszy, jeżeli będziecie krzyczeć. W nocy. W ciemnościach.”
Jakie pytanie najbardziej chciałby pan usłyszeć, a nigdy go nie zadano?
Jakie pytanie najbardziej chciałbym… Dobrze, zapomnijmy o tym, bo w tej chwili nic nie przychodzi mi do głowy. Jakiego koloru majtki mam na sobie? Nigdy mnie o to nie zapytano. Ktoś kiedyś zapytał mnie na jednym z takich spotkań „Co pan nosi? Bokserki czy slipy?” A ja odparłem „To zależy.” Moja żona była przy tym i skomentowała „Nikt nie lubi cwaniaków.”
Którą ze swoich książek lubi pan najbardziej?
Moją ulubioną książką jest 'Historia Lisey’, z powodu której się tutaj znalazłem. [śmiechy] Czy ja wiem, lubię „Misery”, mam ciepłe uczucia dla „Martwej strefy”, jako że uważam ją za swoją pierwszą prawdziwą powieść, ale istnieje jeszcze wiele innych, które nadal lubię. Tak samo jak „Cujo”, ponieważ była pierwszą opowieścią rozgrywającą się w jednym miejscu.
Cieszę się pewnym uznaniem jako twórca horrorów; jest takie miejsce na Florydzie, gdzie spędzamy zimę. Nie chcieliśmy tam wyjeżdżać, ale w pewnym wieku to już prawie obowiązkowe. Moja żona robi wielkie zakupy w piątek, a jeżeli potrzebujemy czegoś w ciągu tygodnia, wtedy ja po to jadę, co wydaje się sprawiedliwym układem, bo zawsze staram się załatwić sprawę w ekspresowym tempie. Tak więc, robię zakupy któregoś dnia, idę przejściem, w którym po jednej stronie jest psie żarcie, a po drugiej takie różne rzeczy – no wiecie, rzeczy, na przykład tłuczki do ziemniaków, i jakieś przedmioty pokryte teflonem. Klamoty. Takie, jakie sprzedają w TV Shopach. Nagle podchodzi do mnie jakaś kobieta i zaczyna „Wiem, kim pan jest”. Na moje oko ma jakieś osiemdziesiąt lat i wściekle pomarańczowe włosy. Powiada „Wiem kim pan jest! Pan pisze te horrory! Stephen King.” Odpowiedziałem „Tak jest, przyznaję się do winy.” Ona ciągnie dalej „Nie czytam tego, co pan pisze. Szanuję pańskie dzieła, ale ich nie czytam. Czemu nie napisze pan czasami czegoś podnoszącego na duchu, jak na przykład 'Skazani na Shawshank’?” Odparłem „Ja to napisałem.” A ona „Nie, wcale nie.” To było surrealistyczne. Coś w rodzaju „Jakiego pytania nigdy panu nie zadano? Jakich ubrań nigdy pan nie nosił? Kogo pan nigdy nie spotkał?” Dziwaczna sprawa.
Zamierza pan napisać autobiografię?
Nie wydaje mi się. Najbardziej zbliżyłem się do tego w 'Pamiętniku rzemieślnika’.
Kiedy tworzył pan cykl o Mrocznej Wieży, czy zdawał pan sobie sprawę że połączy on w sobie wszystkie światy z poprzednich pańskich powieści?
Niemal od samego początku, pomyślałem sobie, że skoro zamierzam stworzyć fikcyjne miasta w Maine, to powinny one leżeć blisko siebie, tak żebym mógł do nich powracać; wydawało mi się więc oczywiste, że wspominam o nich w innych książkach. Czytałem innych powieściopisarzy, którzy tak samo podchodzili do sprawy, a jak do tej pory, nad cyklem o Mrocznej Wieży pracowałem długo, równocześnie z innymi książkami, wyjąwszy może kilka książek Bachmana, na przykład „Uciekniera”, czy „Wielki marsz”, które napisałem zanim jeszcze zacząłem się golić. I ten cykl to pokazuje.
Kiedy sobie to uświadomiłem, postanowiłem trochę pobawić się książkami, sądzę, że czułem taką potrzebę, bo we wczesnych powieściach wiele powiązań było schrzanionych. Było w nich mnóstwo błędów. Co-op City w Nowym Jorku było źle umiejscowione. Nowojorska Linia A nie ma przystanku w miejscu, gdzie Susannah straciła nogi. Pomyślałem, „No cóż, jeżeli te rzeczy są błędne, to dlatego, że ja tak napisałem. Jeżeli ja wpływam na ich świat, to cała wina leży po mojej stronie.” Dla mnie osobiście to nigdy nie stanowi problemu, raczej okazję do wykorzystania. Jedyne o czym nie wspominam w innych powieściach to o fakcie, że jestem ich twórcą. Zawsze wydawało mi się, że pisarz jest w pewnym sensie Bogiem w stworzonych przez siebie światach. Kiedy stwórca umrze, ten świat zatrzyma się w pół kroku, jeżeli wiecie co mam na myśli.
Jakie książki leżą na pańskim nocnym stoliku?
W tej chwili nie ma ich za wiele, ponieważ jestem w podróży, ale leży tam powieść zatytułowana „China Lake”, a oprócz tego przywiozłem sobie do czytania jeszcze coś, co jest tak zajmujące, że nawet nie pamiętam co to. Jest w mojej torbie; to droga przez mękę. W tym roku czytałem głównie opowiadania. Mam zredagować „Najlepsze amerykańskie opowiadania”, tak więc utknąłem w piekle krótkiej formy. Przeczytałem około 400 tych paskudztw – dobrych, złych i brzydkich.
Czy znalazł pan coś strasznego w Oregonie?
Właściwie to mam historię związaną z Oregonem, jako że moja córka przez dwa lata mieszkała w Reed. Kiedy przenosiła się z powrotem na Uniwersytet Południowego Maine, miała samochód i poprosiła mnie, czy nie mógłbym przyprowadzić go z drugiego końca kraju. Zgodziłem się, przyjechałem tutaj, zatrzymałem się w Heathman Hotel i oczywiście nie mogłem spać. Przez całą noc rozmyślałem. Możliwe, że cierpiałem na bezsenność. Przyszło mi to do głowy i stało się zalążkiem pomysłu, który wykorzystałem w książce.
Następnie, zaledwie kilka dni później, kiedy przejeżdżałem przez małe miasteczko w Nevadzie, zobaczyłem że na ulicach nie ma żywej duszy, a całe to miejsce wydawało się kompletnie opustoszałe, za wyjątkiem policyjnego samochodu stojącego ukosem na parkingu. Zobaczyłem gliniarza idącego chodnikiem. To był wielki facet, a ja pomyślałem „Och, już wiem gdzie są wszyscy – ten gliniarz ich pozabijał.” Taki był początek „Desperacji”. Więc jeżeli mam wpadać na takie pomysły ilekroć odwiedzę Oregon, to już kocham to miejsce.
Jak posuwają się prace nad komiksem o Mrocznej Wieży?
Ukaże się w lutym przyszłego roku i jest wspaniały.
Czy brakuje panu Rolanda?
Tak, tęsknię za wszystkimi bohaterami 'Mrocznej Wieży’.
Nie wierzę za bardzo w spoilery. Nie znoszę tego; to dziecinne, mówić do kogoś „Och, rzuciłeś spoilera! Zepsułeś mi całą przyjemność!” Nie sądzę, żeby w ten sposób można było naprawdę coś zniszczyć – albo inaczej, w zwykłych okolicznościach to niemożliwe. Był kiedyś student pierwszego roku, który przeprowadzał wywiad z Jamesem M. Cainem, pod koniec jego życia. Cain to ten facet, który napisał „Listonosz zawsze dzwoni dwa razy”, „Mildred Pierce” i „Podwójne ubezpieczenie”. Z tego ostatniego zrobiono świetny film, z Frederickiem McMurrayem. Niezapomniana scena, kiedy Barbara Stanwyck wręcza mu szklankę mrożonej herbaty i pyta „Jak smakuje?” A on odpowiada „Odrobina bourbona naprawdę postawiła by to na nogi”. Uwielbiam ten fragment.
Najsłynniejszym krytykiem literackim w tamtym okresie, takim Haroldem Bloomem swoich czasów, był Edmund Wilson, który rozprawił się z tą książką w jednym zdaniu. Stwierdził „Nie potrzebujemy dżungli w stołówce.” Wiele razy temu właśnie musi stawić czoło literatura popularna, owemu kompletnemu lekceważeniu. Ale to tak na marginesie, nie o tym mowa. James Cain to była rewolucja – można stwierdzić, że otworzył mi oczy. No więc, ten pierwszoroczniak przychodzi, siada z Cainem, i od pierwszych słów zaczyna jęczeć, jak to ekranizacje zniszczyły wszystkie powieści Jamesa M. Caine’a. A Cain na to „Ależ skądże znowu, młodzieńcze; wszystkie stoją tuż za mną.” i wskazuje na półkę za swoimi plecami. I ma rację, one nadal tam stoją, tak więc nie wierzę w coś takiego jak spoilery; sądzę, że trudno jest zniszczyć książkę, skoro nadal stoi ona na półce.
Każdy kto choć raz czytał książkę, a później przeczytał ją ponownie wie, że czasami przyjemność jest głębsza podczas drugiego czytania. Znajdujesz wszystkie drobiazgi, które przeoczyłeś i mówisz sobie „Och, ten kawałek jest dobry”. Znajdujesz to, co zapamiętałeś i mówisz „A ten kawałek jest świetny”. Dlatego tęsknię za Rolandem. Czasami jestem zadowolony, że ten cykl się zakończył, bo trzy ostatnie tomy wykończyły mnie do tego stopnia, że zapowiedziałem przejście na emeryturę. Teraz myślę, że równie dobrze mógłbym zapowiedzieć własną śmierć. To był wynik zapisania dwóch i pół tysiąca stron, wszystkiego w tym samym czasie i wszystkiego w biegu. Patrząc z tej strony, cieszę się, że mogłem pomachać tej książce na do widzenia. Ale z drugiej strony przywiązałem się do nich wszystkich. Do Rolanda, Susannah, Eddiego Deana i Eja; bardzo ich polubiłem. Przez te wszystkie lata byli dla mnie dobrymi towarzyszami.
Zabawne jest, że ludzie pytają o te książki. Nie wszyscy – utworzyła się specyficzna społeczność, całkiem spora, aczkolwiek nie ogromna, podzbiór tego, co nazywam zasadniczym zbiorem fanów, ale bardzo, bardzo wierna. Ja odbieram to w ten sam sposób. Kończyłem tom Mrocznej Wieży, mijało kilka lat, i czasami myślałem „Nie wiem, czy znów chcę się w to pakować. Mam już tego trochę dość.” Ale kiedy wracałem do tego świata, to zawsze było jak prośba „Wpuście mnie. Nie mogę się doczekać, żeby znów zacząć.” I to było wspaniałe.
I wy też byliście wspaniali; wspaniała z was publiczność. Naprawdę doceniam to, że spotkaliście się ze mną; i rzućcie okiem na tylne siedzenie waszych samochodów.