Rozmowa ze Stephenem Kingiem

Rozmowa ze Stephenem Kingiem
dla The Times

Tłumaczenie: Lady Nina

 

Przyjeżdża pan do nas w przyszłym miesiącu, chociaż nie był pan za Atlantykiem od siedmiu lat?

Wydaje mi się, że dłużej.

Odkąd wydarzył się wypadek?

Dawno temu. Jeszcze przed wypadkiem. Musiałbym sprawdzić w paszporcie, ale ostatnio byłem w Australii, a to było zanim miałem wypadek.

Na jak długo wybiera się pan do Europy?

To tylko Anglia. Tylko do Anglii. Nigdy nie podróżowałem po Europie. W pewnym sensie, biorąc pod uwagę obecną sytuację na świecie, myślę że Anglia to wystarczająco kiepski pomysł. Czuję, że powinienem założyć podkoszulkę z napisem „Nie głosowałem na niego. To nie mój człowiek. Nie wińcie mnie.” Myślę, że to idiota. Ale uważam, że Blair również jest idiotą, i tyle.

Zawsze miał pan takie zdanie?

Nie. Nie miałem żadnej opinii na temat Tony’ego Blaira aż do chwili kiedy zaczął włazić w – no wie pan – wygląda na to, że stał się niemal kukiełką siedzącą na kolanie George’a. Mam na myśli, że sprawia takie wrażenie. Jestem pewien, że naprawdę tak nie jest. na wspólnych konferencjach prasowych Tony zawsze wydaje się być facetem, który mówi „No powiedz, George, czy nie to właśnie miałeś na myśli?” Wydaje się człowiekiem znacznie bardziej wygadanym i posiadającym więcej rozumu, podczas gdy George nie posiada go wcale. Na całe szczęście nie należę do Dixie Chicks i mój okręg wyborczy prawdopodobnie nie wyrzeknie się mnie za to, że powiedziałem te słowa. Jeżeli to zrobią, to trudno.

Wspomniał pan o George’u w książce…

Moja żona ma przylepioną na samochodzie naklejkę, na tylnym zderzaku, która głosi: „Gdzieś w Teksasie, pewna wioska tęskni za swoim głupkiem”. No, dość tej polityki.

Przynajmniej na razie. Mogę zadać kilka pytań na temat 'Historii Lisey’? Kiedy napisał pan tę historię?

Zacząłem w grudniu 2001 i skończyłem pierwszą wersję późnym latem 2002. Tak więc napisanie pierwszej wersji zajęło około sześciu miesięcy, a później naprawdę zasiadłem do pracy. To prawdopodobnie trwało około roku, mniej więcej od grudnia 2001 do grudnia 2002, żeby skończyć szkic i przekształcić go w książkę.

Czy to najpierw było opowiadanie?

Nie, nie, to opowiadanie które ukazało się u McSweeneya, no wie pan, 'Lisey And The Madman’; poprosił mnie o nie Michael Chabon, który przygotowywał tę kompilację, zatytułowaną „Opowieści z dreszczykiem” i zapytał: „Masz coś?”. Do tego momentu pomysł na 'Historię Lisey’ był taki, aby napisać serię oddzielnych opowiadań, ukazujących w jaki sposób Lisey ocaliła Scotta, raz po raz korzystając z owych zakulisowych mocy, które pozwalały wyciągać go z tarapatów. I to jedno opowiadanie, o tym, jak strzelano do niego w Nashville, było całością. Więc odpowiedziałem: „Tak, mam tu coś dla ciebie” i wręczyłem mu ten kawałek. Książka nawet w przybliżeniu nie była ukończona, kiedy mu to wysyłałem, przypuszczalnie jakoś w marcu. W tamtej chwili miałem tylko to i niewiele więcej. Jakieś 80 – 90 stron, czy coś koło tego.

Ale w zamierzeniu zawsze miała to być raczej powieść, niż opowiadanie?

Och, tak, oczywiście.

Wracając do polityki. Uderzyło mnie, że jak na kogoś, kto często odwołuje się do pop kultury i aktualnych wydarzeń, nie wspomina pan o wypadkach, które poprzedziły 11 września, oprócz tej jednej wzmianki, dotyczącej George’a Busha. Czy to była świadoma decyzja?

Odpowiedź jest następująca: to książka skupiona na prywatnym życiu bohaterów, na które wydarzenia w świecie zewnętrznym tak naprawdę nie mają wpływu. Cała idea książki opierała się na tym, że ześrodkowana będzie raczej na ich prywatnej egzystencji. I w tym sensie, jest to bardziej piosenka, niż książka. Jest jak jedna z tych piosenek country. Taki był zamysł, chciałem, żeby opowieść wywarła na czytelnikach wrażenie, jakie wywołuje dobra ballada country. Taka, przy której czujesz lekkie ukłucie w sercu. A żeby to się powiodło, nie można za bardzo odchodzić od głównej myśli.

Czy to powieść sytuacyjna, aby użyć pańskiego sformułowania z 'Pamiętnika rzemieślnika’, czy raczej zaplanowana?

Nie jest zaplanowana. A może i tak, i tak. Nie daje się łatwo przypisać do określonej kategorii. 'Komórka’ jest powieścią sytuacyjną, opartą na pomyśle o telefonach i „co by było gdyby?”. W 'Historii Lisey’ jest to sytuacja dotycząca rękopisów. Zawsze zastanawiało mnie, co by było, gdyby sławny pisarz pozostawił niepublikowane rękopisy, a ktoś inny by to odkrył. Słyszałem takie historie przez całe życie. Kto wie, czy zawierają w sobie choćby ziarnko prawdy, ale niektórzy powiadają, że J.D Salinger wciąż żyje, i co do tego nie ma wątpliwości, mieszka w New Hampshire, ale twierdzą też, że nadal pisze i że napisał już nie wiadomo ile książek. Mój redaktor z Doubleday, Bill Thompson, opowiedział mi historyjkę o Salingerze, udającym się do banku, gdzie ma skrytkę depozytową, ze szczelnie zawiniętym pakunkiem, mniej więcej takich rozmiarów; obsługująca go pani pyta: „Proszę mi wybaczyć, panie Salinger, czy to nowa książka?”, a on na to: „Tak”. Pani mówi: „Czy zamierza ją pan opublikować?”, na co Salinger ponoć odparł: „A po co?”. Pomyślałem sobie, że to gówniana bajeczka. Ale kiedy usłyszałem tę opowieść, pomyślałem sobie, co by było, gdyby naprawdę istniał taki pisarz, i ktoś obrobiłby bank, nie dla pieniędzy, ale po to, aby zdobyć ów nie opublikowany rękopis? Ta książka nigdy nie powstała, ale pomyślałem, że gdyby taki sławny pisarz umarł z pewnością znalazłby się wariat, który pragnąłby tych rękopisów. To zaowocowało postacią Dooleya w 'Historii Lisey’. Ale koniec końców, ten szczególny element stał się mniej ważny, niż opowieść snująca się w tle. Historia z tła wyszła na pierwszy plan, stając się opowieścią o tym, co przydarzyło się Scottowi kiedy był dzieckiem i o wewnętrznych sprawach małżeńskich. Kiedy zaczynałem 'Historię Lisey’ sądziłem, że będzie to zabawna, żartobliwa powieść o tym, że, jak głosi powiedzonko, za każdym człowiekiem sukcesu stoi kobieta sukcesu. Ze swojego własnego życia wiem, że jest w tym zarówno prawda, jak i fałsz. Ale prawda jest taka, że żony sławnych ludzi są często kompletnie ignorowane, całkowicie odsunięte z blasku reflektorów, chociaż są bardzo, bardzo ważne; i pomyślałem: a co, gdybyś pokazał tę kobietę ochraniającą owego faceta, raz po raz, nieustannie, z czego nie zdaje sobie sprawy nikt, oprócz niej? Całą rzecz symbolizuje ta fotografia buta. Tylko jeden but na zdjęciu. A później sprawa zrobiła się poważna, ponieważ zakochałem się w niej, zakochałem się w tym małżeństwie i pomyślałem, że wcale nie mam ochoty pisać zabawnej książki. Chcę napisać książkę o małżeństwie, o konsekwencjach z niego wynikających, chcę napisać książkę o miłości, lojalności, o dobrych stronach małżeństwa i o tym, po co ono jest. Wydaje mi się, iż tak trudno komukolwiek przekazać cokolwiek innej osobie, że jedynie żyjąc w długoletnim małżeństwie można porozumieć się w pełni z drugim człowiekiem; spędzać razem wiele czasu i wciąż rozmawiać, taki jest prawdziwy jego cel. A kiedy to się dzieje, tworzycie własny język, swoje własne, sekretne królestwo, którego nie potrafi zrozumieć nikt z zewnątrz. I nie musi.

W książce jest cytat o „blaskach i cieniach małżeństwa”…

Dwie strony. Mrok i światło.

Jeżeli jest w niej jakiś przewodni temat, to chyba właśnie taki.

Tak, myślę, że to prawda.

Czy któraś z pańskich wcześniejszych książek skupiała się na tak, według standardów Stephena Kinga, przyziemnym temacie?

Wszystkie one koncentrowały się na dość przyziemnych sprawach. 'Cmętarz zwieżąt’ opowiada o wychowywaniu dzieci i życiu w rodzinie, a 'Dolores Claiborne’ jest, z grubsza rzecz biorąc, książką o pokoju chorego. Mówi o tym, jak zajmujesz się kimś, kto jest stary i niedołężny. Wiele książek jest o życiu zwyczajnych Amerykanów. Patrząc na tematykę moich opowieści, albo na elementy, których używam, nie na myśl przewodnią, tylko na szczegóły, ludzie przykleili mi etykietkę i stwierdzają: „No tak, on pisze horrory”. Moi brytyjscy wydawcy mają naprawdę niezłe używanie, jeżeli o to chodzi. Okładki z okrwawionymi dłońmi wystającymi z ziemi i tego typu rzeczy, i to jest wspaniałe, cudowne, to stworzyło mi możliwość posłania dzieci na studia, spłacenia hipoteki, to świetna sprawa. Dzięki temu możemy również przekazywać pieniądze na cele dobroczynne. Nie stanowi to dla mnie wielkiego problemu. Scott Landon w 'Historii Lisey’, kiedy on i Lisey leżą w łóżku, tuż po tym, jak jej się oświadczył, mówi: „Wiem, że nie spodoba ci się trzecia książka, nosi tytuł 'Puste diabły’, ludzie będą mówić, że to horror, i będą mieli rację”, ale mówi też: „Mogą wołać na mnie jak im się podoba, pod warunkiem, że nie zapominają zawołać mnie na obiad”. I to zdecydowanie filozofia Stephena Kinga. Ale Scott Landon nie jest mną, a ja nie jestem Scottem Landonem. O tej książce, bardziej niż o pozostałych, ludzie będą mówić: „Och, to autobiografia”. Ale tak nie jest, to tylko zasłona dymna, ponieważ zaczynasz pisać o tym, na czym się znasz, a później drogi się rozchodzą, ale masz podstawy, na których możesz budować, i to daje ci poczucie zadowolenia. Jednakże zasłaniając się tymi wielkimi elementami możesz przelecieć tak, by nie wykryły cię radary. [Spoiler z 'Gry Geralda’] 'Gra Geralda’ jest powieścią o molestowaniu dziecka. To bardzo pospolita, ponura historia o małej dziewczynce, skrzywdzonej przez ojca, która dorasta, aby stać się szczególnego rodzaju kobietą, stwierdzającą pewnego dnia, że leży przykuta do łóżka przez męża, który spoczywa teraz martwy na podłodze, a jego zwłokami pożywia się pies; jest sama, głęboko w lesie, jest uwięziona, musi się wydostać, ale leży przykuta do łóżka dlatego, że wcześniej została przykuta do pewnego stylu życia przez wydarzenia z przeszłości. Rozumie pan, co mam na myśli? [Koniec spoilera] Mogę opowiadać takie rzeczy, ponieważ ludzie przykleili mi etykietkę. To bardzo wygodne, być zaszufladkowanym jako twórca horrorów.

Jak wiele pańskich powieści można uczciwie nazwać horrorami?

Jeżeli pan chce, może pan tak nazwać wszystkie, ja nie zamierzam przywieszać metek.

Pierwszą pańską książką, jaką czytałem była 'Martwa strefa’. Nie można jej w żaden sposób nazwać horrorem.

W żadnym wypadku.

’Bastion’ również nie jest horrorem, to bardziej science fiction.

W wielu moich książkach pojawiają się elementy science fiction. Przeczytałem ostatnio coś, co dało mi niezłego kopa. Amerykański autor s-f, Spider Robinson, najwyraźniej zrecenzował 'Bastion’ i orzekł, że chciałby mieć bastion pisarzy fantastyki w każdej księgarni w Ameryce i odradzać czytelnikom kupowanie tej książki. Ponieważ główna idea 'Bastionu’ – a jedna z postaci rzeczywiście wypowiada taką kwestię – brzmi: „Na końcu każdej technologii znajduje się zbiorowy grób”. Prędzej czy później, jeżeli damy ludziom wystarczającą ilość technologii, nasza umiejętność kontrolowania tych obszarów naszego mózgu gdzie stale rozlega się głos mówiący „Musimy zabić ich wszystkich, oni nie należą do naszego gatunku” sprowadza się do tego, że zamierzamy wszystkich pozabijać, i to właśnie czynimy obecnie. Efekty można obejrzeć każdego wieczoru, w wiadomościach. Ale Spiderowi Robinsonowi się to nie spodobało, ponieważ był wielkim wyznawcą technologii, uczniem Roberta Heinleina, który mocno wierzył w techniczne aspekty wszystkich rzeczy. 'Komórka’ też o tym mówi. Ostrzega, że za każdym razem, kiedy odbierasz swój telefon komórkowy i rozmawiasz z kumplem, mieszkającym na drugim końcu miasta, ktoś może was podsłuchać i wszystko może się zdarzyć, a co dzieje się w dalszej części książki? Pojawia się Bush i okazuje się, że wszystkich podsłuchuje. „Cześć, jak się macie? Wiecie co? Słucham waszych rozmów, ludziska, ponieważ Al-Kaida rozmawia ze sobą, a my chcemy wiedzieć o czym” – oznajmia w telewizji. I niech ktoś spróbuje mi powiedzieć, że któregoś dnia, prędzej czy później, ktoś nie powie: „W porządku, my też chcemy posłuchać, żeby dowiedzieć się, co mówią o nas. Nie obchodzi nas, kto jest, kurwa, kim, ale kto, no wiecie, politycznie spiskuje przeciwko nam”, albo coś w tym rodzaju. To leży w ludzkiej naturze, wie pan? Jeżeli damy ludziom wystarczającą ilość sznura, prędzej czy później zaczną robić… Tacy po prostu jesteśmy. Jednym z powodów, dla którego nadano mi przydomek pisarza horrorów jest moja wizja ludzkości: że jeżeli potraktować ich jako grupę, okazuje się, że stoją zawsze po nieco ciemniejszej stronie. Kiedy patrzę na ludzi zebranych w grupie, zawsze widzę model. Kiedy patrzę na pana, jako osobę, sądzę, że jest pan całkiem sympatycznym gościem. Kiedy patrzę na ludzi, dla których pan pisze, czytających w grupie, myślę sobie: „o cholera, człowieku, jeśli on napisze odpowiednią rzecz, to przyjdą żeby mnie dopaść”. Jedną z rzeczy, o których myślę przy takich wywiadach jest: „Uważaj co mówisz, bo jeżeli powiesz coś nie tak to będziesz kiepsko wyglądać”. Czy to ma jakiś sens?

Tak, ma wiele sensu. Uderzyło mnie to, że 'Historia Lisey’ to smutna książka.

To jest smutna książka.

Czy to z powodu pańskiego wypadku?

No cóż, rzeczywiście przydarzył mi się wypadek, zostałem uderzony w bok, wszystko miałem połamane, a żebra zmiażdżone. Dostałem zapalenia płuc i w 2001 roku spędziłem dwa miesiące w szpitalu. To właśnie tam przyszedł mi do głowy pomysł na 'Historię Lisey’. W tym czasie, kiedy wychodziłem z zapalenia płuc, odstawiłem środki przeciwbólowe i po raz pierwszy miałem świeży umysł. W wizji, która się pojawiła był pewien rodzaj klarowności, częściowo chodziło chyba o pisanie o kimś, kto jest sam i o wczucie się w jego położenie. Ale głównie miałem uczucie, że chcę napisać coś, co przekazałoby całą rozpacz jaką odczuwamy, całkowitą samotność ludzi, że możesz kochać, ale, prędzej czy później, to się skończy. Ludzie są śmiertelni. Jedynie to mogę powiedzieć. I chciałem schwytać wrażenie, jakie potrafi wywołać piosenka Hanka Williamsa, no wie pan, jedna z tych prawdziwych wyciskaczy łez. Chcę powiedzieć jeszcze inną rzecz. Jednym z moich zadań, jako pisarza, jest szturm na emocje czytelnika i ich zdobycie, jeżeli się uda – i będę używał wszystkich narzędzi jakie wpadną mi w ręce. Mogę wystraszyć go na śmierć, ale mogę też spróbować dobrać się do niego w bardziej podstępny sposób; sprawić, żeby poczuł smutek. Jeśli potrafię cię zasmucić, to dobrze. Jeśli potrafię skłonić cię do śmiechu, to dobrze. Krzycz, śmiej się, płacz, wszystko jedno, ale chcę aby nie było ci wszystko jedno, żebyś zrobił coś oprócz odłożenia książki na półkę bez żadnej reakcji, ze słowami, że oto jeszcze jedna pozycja zaliczona. Nienawidzę tego. Chcę, żebyś miał świadomość, że tu byłem.

Kiedy wydano pańską pierwszą książkę miał pan już małe dzieci. Pamiętam, że 'Cmętarz zwieżąt’ był pierwszą z pańskich powieści, która mnie naprawdę przeraziła.

Mnie ona też przerażała.

Czy pana nastawienie zmieniło się, kiedy dzieci urosły? Czy trudniej było panu pisać o tym, co przytrafia się dzieciom? Kiedy jest się ojcem, takie rzeczy wydają się o wiele gorsze.

No cóż, dzieciaki wyrosły i wszystko było z nimi w porządku. Nigdy nie pisałem o dzieciach z sadyzmu, albo powodowany gniewem. To było bardziej jak: jeżeli o tym napiszę, to się nie stanie. Próba trzymania złego losu z daleka. Wiele z rzeczy opisanych w 'Cmętarzu zwieżąt’ miało miejsce naprawdę. Mieszkaliśmy przy ruchliwej ulicy. Za domem był cmentarzyk dla zwierząt. Już nie istnieje, ponieważ pojawili się cholerni zbieracze pamiątek i wynieśli stamtąd wszystkie tabliczki upamiętniające ptaki, psy i całą resztę. Cmentarzyk istniał dlatego, że ciężarówki jeździły po drodze w tę i z powrotem, rozjeżdżając wszystko, co wpadło im pod koła. Facet, który mieszkał po drugiej stronie drogi, powiedział: „Musicie pilnować dzieciaków, bo bez przerwy jeżdżą tędy cysterny i samochody wyładowane czym popadnie”. Owen [młodszy syn Kinga] był wtedy zupełnie mały – nie do wiary, że już ma dwadzieścia osiem lat i w zeszłym roku opublikował swoją pierwszą książkę – i uznał, że to świetna zabawa, pobiegł w stronę drogi, a ja usłyszałem zbliżającą się ciężarówkę; zdążyłem go złapać, zanim nadjechała. Powaliłem go na ziemię, jak futbolista. I ciężarówka przejechała. Kiedy dzieje się coś takiego, czy nie powiedziałby pan na moim miejscu, że to najgorsza rzecz, jaka może się zdarzyć? Ta książka wypełzła z prawdziwie wielkiej dziury w mojej psychice. Napisałem ją i odłożyłem. Nie mogłem sobie wyobrazić publikacji tej powieści, tak mnie przerażała. Zareagowałem tak samo jak pan. Koniec końców została wydana, tylko dlatego, że wplątałem się w umowę z wydawnictwem Doubleday. Wciągnęli mnie w coś, co nazywało się Planem Inwestycyjnym Doubleday, co polegało na tym, że biorą wszystkie twoje pieniądze i ładują je w ten fundusz. Zabierają odsetki i wypłacają ci jakieś 50.000 dolarów rocznie, mówiąc: „Proszę, tylko od tej sumy musisz zapłacić podatki, a resztą my się zajmiemy, ty szczęściarzu”. Ale zgromadziłem kupę forsy i ostatecznie zatrudniłem księgowego, żeby coś z tym zrobił. Arthur Greene, który nadal mieszka w Nowym Jorku, zjawił się pewnego dnia i powiedział: „Wiesz, jaki jest problem z tym funduszem? Masz wpływy, których nie możesz ruszyć”. To go wykańczało, sama myśl o tym, że na kupce leżą dwa – trzy miliony dolarów, a ja dostaję pięćdziesiąt kawałków rocznie. Arthur to Arthur, co można powiedzieć. Ściska każdego dolca tak długo, aż zesra mu się w dłoni, a później wyzionie ducha z braku tlenu. Taki już jest. Ale przyszedł do mnie i powiedział: „Wiesz, że jeżeli umrzesz, urząd podatkowy zażąda spłaty pozostałej kwoty?” Odparłem: „A jak niby moja żona ma to zapłacić?” On na to: „Nie wiem, ale lepiej renegocjuj umowę”. Doubleday zgodziło się na przerwanie procederu, pod warunkiem że dostarczę im kolejną książkę. Jedyne co miałem, to 'Cmętarz zwieżąt’. Tak więc wydałem ją, i pomyślałem, że mnie za to rozszarpią. Ale fani pokochali tę powieść. Widać Amerykanom nie wydała się obrzydliwa, Brytyjczykom również, bo też byli zachwyceni.

To bez wątpienia powieść grozy.

Tak, tak. To prawdziwy horror. Wychowałem się na komiksach grozy, takich jak 'Tales from the Crypt’, albo 'Tales from the Vault’ i nie mam nic przeciwko martwym powracającym do życia. To dobry temat. To zawsze jest dobry temat… Nadal mi się podoba. Im bardziej makabryczne, tym lepsze.

Była ekranizacja?

Tak, napisałem scenariusz. Film wyszedł całkiem dobrze.

W notce na końcu najnowszej książki stwierdza pan, że zarobił już wystarczająco dużo, aby móc pisać to, na co ma pan ochotę. Czy redagowanie książek idzie panu ciężko, czy raczej bez problemów?

Szło mi bez problemów od bardzo dawna. Prawie wszystkie moje książki, oprócz 'Lisey’, redagował jeden człowiek. W Doubleday moim redaktorem był Bill Thompson; kiedy przeniosłem się do Vikinga miałem redaktora, który nazywał się Alan Rowlins, a jego asystentem był facet nazwiskiem Chuck Verril. W tamtym czasie Chuck tylko odbierał telefony i sporządzał notatki. Wyglądał młodo jak dzieciak. Alan przeniósł się gdzieś, albo odszedł na emeryturę, już nie pamiętam, i Chuck zaczął zajmować się redagowaniem książek. Było trochę dyskusji na ten temat, z powodu jego młodego wieku, ale ja stwierdziłem: „Chuck jest w porządku”. Tak więc Chuck i ja trzymamy się razem od roku 1988, albo coś koło tego. Niedługo będzie już trzydzieści lat. Nie boi się mnie, wyczuwamy się, że tak powiem, jest wspaniałym redaktorem, zarówno jeżeli chodzi o pomysły, jak i o edycję. Powodem, dla którego nie zajął się 'Historią Lisey’ jest to, że po pierwsze uważałem, iż jest niewłaściwej płci, chociaż pewnie i tak poradziłby sobie z tą powieścią, ale kiedy zapytałem go, czy nie rzuciłby okiem na historię, o której pan wspomniał, na 'Lisey and the Madman’, okazało się, że jest zbyt zajęty. Nan Graham powiedziała, że ona się tym zajmie. Opowieść była już dość dobrze dopracowana, ale Nan i tak zrobiła świetną robotę. Mam na myśli to, ze dotarła wprost do sedna tej historii, odnalazła wszelkie luźne nici i rzeczy, które nie trzymały się kupy, naprawiła je i związała ciasno, tak, że niemal słyszałem jak dźwięczą. Jak struny w gitarze, wszystko ładnie naprężone i dostrojone; spodobało mi się to. Zapytałem więc, czy nie zajęła by się również książką, a ona się zgodziła. Myślę, że Chuck był trochę zbity z tropu, bo to on zajmował się wszystkimi innymi moimi książkami, ale spisał się świetnie przy 'Komórce’, która była redagowana w pośpiechu. Kiedy przyszło do redagowania, 'Lisey’ okazała się zupełnie inna niż 'Komórka’. 'Komórka’ jest jak książka błyskawiczna. Została stworzona w cztery miesiące. Ukończyłem ją w lipcu 2005, a wydać chcieli ją w styczniu 2006, ponieważ Grisham nie napisał nic nowego, więc wydawcy pomyśleli: „Och, pojawiła nam się wyrwa w szeregu, rety, musimy ją czymś szybko zapchać!” Zapytali, czy dostarczę im coś do października, a ja powiedziałem, że tak, owszem. Graham Greene dzielił swoje książki na powieści i widowiska – obydwa rodzaje są dla mnie ważne i obydwa traktuję serio – ale 'Komórka’ według mnie była widowiskiem. Więc wrzuciłem ją do komputera, Chuck naniósł swoje poprawki, a ja dokonałem zmian, również w komputerze. Ta książka nie miała więcej styczności z papierem, odkąd została napisana. Ale w przypadku 'Lisey’ pozbierałem wszystkie swoje notatki, napisałem całość od zera, oddałem ją, Nan naniosła poprawki redakcyjne, a ja napisałem wszystko jeszcze raz, i tak to się toczy. Ale tak jest dobrze. Długa powieść – i sądzę, że w pewnym stopniu musi to być prawdą, ponieważ te same zarzuty stawiano Dickensowi – ukazująca się na rynku, jest w podbramkowej sytuacji. Po pierwsze zdanie krytyków – a mówi ono więcej o krytykach, niż o samej powieści, i więcej o sytuacji w jakiej dziś znajdują się powieści, niż o krytykach – które brzmi: „Czemu marnujesz mój czas?” Jeśli cofniemy się 200 lat wstecz znajdziemy słynny brytyjski cytat, w którym ktoś mówi: „Och, och, kolejna wspaniała, długa książka. Jak widzę, bazgrzemy, bazgrzemy, bazgrzemy.” [cytat, który King prawdopodobnie ma na myśli przypisywany jest Williamowi Henry’emu, księciu Gloucester, który powiedział do Edwarda Gibbona w 1781: „Jeszcze jedna przeklęta, gruba księga. Wiecznie bazgrzemy, bazgrzemy, bazgrzemy, ech, panie Gibbon!”] Jednymi ludźmi, którzy lubią bardzo długie książki są nabywcy, oni je uwielbiają, a co do pisarzy, to chciałbym podejść do jednego z tych krytyków i zapytać: „Czy uważa pan, że ja chcę targać ze sobą to paskudztwo, gdziekolwiek się ruszę?”. I mówię to z głębi serca, bo piszę teraz kolejną książkę, która nie ma zamiaru położyć się i skonać. Nie ma zamiaru dać się skończyć. Mam rękopis, rozłożony na biurku – nawet nie chciałem udzielać tego wywiadu – mam rękopis liczący sobie 760 stron, który absolutnie nie zbliża się do końca. Tekst, który sięga takiej grubości ciężko jest nosić ze sobą, i to w sensie dosłownym. Moja żona poradziła mi, żebym poszedł do Staples i kupił jeden z tych przenośnych dysków do komputera, dzięki czemu mogę teraz stale nosić książkę ze sobą, rozumie pan. Albo taka sytuacja. Napisałem coś w zeszłym tygodniu, popatrzyłem i stwierdziłem, że wygląda mi to znajomo. Cofnąłem się o sto stron i okazało się, że powtórzyłem coś, co napisałem już wcześniej. No wie pan, Doktor Alzheimer proszony o przybycie! A później, kiedy wszystko jest już skończone, po tym jak zginałeś grzbiet przez cały rok, pisząc tę historię, ktoś zjawia się i mówi: „No proszę, następna przydługa książka Kinga. Dwie rady. Pierwsza – nie czytaj jej. Druga – jeżeli już czytasz, to nie upuść sobie na stopę.”

Powrócił pan do co najmniej dwóch swoich książek i przeredagował je na nowo. W 'Bastionie’ zmienił pan wiele rzeczy, które przedtem uważał pan za dobre. 'Miasteczko Salem’ również zostało skorygowane.

’Miasteczko Salem’ to nie był mój pomysł. W wersji wydanej przez Caterpillar Press, facet odpowiedzialny za całość naciskał, żeby była to książka w rodzaju 'Lśnienia’, i chciał je wydać w tych koszmarnie drogich, limitowanych edycjach. Oczekiwałem, że przyjdzie pewnego dnia i miałem zamiar stwierdzić, iż życzę sobie limitowanego wydania w dwunastu egzemplarzach, w okładkach wykonanych ze skórek nienarodzonych piskląt, albo coś takiego, i żądam pięciu tysięcy dolców za egzemplarz; ci ludzie są kompletnie nieobliczalni. Naprawdę mogliby sprzedać coś takiego. Widział pan limitowane wydanie 'Lśnienia’, które on wydał? Jest niewiarygodne. Aby było unikatowe, wycięto parę rzeczy z książki, i to z doskonale uzasadnionych powodów. Później zostały przywrócone – chyba przez Gerarda Wintersa, ale nie jestem pewien. Umieścił je z powrotem, po czym stworzył tę wspaniałą książkę, w takiej postaci, w jakiej ją znamy, a jeśli pragnie pan posiadać egzemplarz kolekcjonerski, to ta książka nadaje się świetnie, co do tego nie ma wątpliwości. Ale 'Bastion’ został skrócony z innych powodów, po pierwsze dlatego, że w tamtych czasach prasa drukarska Doubledaya nie mogła zszyć tak grubej książki. Przyszli do mnie i powiedzieli: „Trzeba skrócić o jakieś 400 stron, chcesz sam to zrobić, czy my mamy się tym zająć?”. To nie miało nic wspólnego z jakością powieści, jedynie z kwestiami handlowymi, z książką w sensie fizycznym. A ponieważ byłem wtedy młody, nie miałem agenta, ani nikogo takiego, więc powiedziałem: „W porządku, przytnę ją”. Wyrzuciłem czterysta stron i skwapliwie skorzystałem z okazji, żeby wydać ją ponownie.

Czy może pan sobie wyobrazić powrót do którejś ze swoich późniejszych powieści?

No cóż, od dłuższego czasu nie wywierano na mnie żadnej presji. Odczuwasz presję, kiedy gonią cię terminy, albo kiedy wiesz, że wydawca oczekuje gotowej książki w odpowiednim czasie. Od czasu do czasu mam wrażenie, zwłaszcza jeżeli chodzi o Brytyjczyków, że niektórymi wydawcami powoduje jedynie potrzeba finansowa… chcieliby mieć daną książkę na swojej liście, ponieważ jest na nią prawdziwe zapotrzebowanie. Rozumie pan, co mam na myśli? To częściowo wyjaśnia sprawę. Ale chciałbym powrócić do całej sagi o Rewolwerowcu. Wróciłem już do pierwszego tomu i przerobiłem go, ale chciałbym zrobić to samo z całą serią, ponieważ to nie jest seria. To jedna książka, wszystkie siedem części składa się na jedną powieść. I właściwie żadna z nich nie była porządnie zredagowana. Chciałbym powrócić do nich i napisać je porządnie.

Zrobi pan to?

Nie mam pojęcia. Gdybym był pewien, że wystarczy mi czasu, zrobiłbym to. [Marsha przynosi książkę w limitowanej edycji.] Proszę popatrzeć, to nie jest książka, to śmieszne. Widzi pan, co mam na myśli? Skóra nienarodzonych piskląt.

Odłożę ją, zanim upuszczę i narobię szkód za 10.000 funtów.

Właśnie, pierwsza rada, nie czytać jej. Rada numer dwa – nie upuścić sobie na stopę. To ta sama opowieść, nieważne, czy w tym futerale, czy w paperbacku, kupionym za pięćdziesiąt centów w sklepie z używanymi książkami.

Coś w 'Historii Lisey’ zgadza się z pańską biografią, którą można przeczytać na stronie internetowej: w 1977 przyjechał pan na rok do Anglii, ale skrócił pan pobyt.

Przyjechałem tu, aby napisać książkę. Sądziłem, że Anglia jest ojczyzną opowieści o duchach, więc przyjadę tutaj i stworzę taką opowieść. Nigdy tego nie zrobiłem. Byłem kompletnie wyprany z pomysłów, kiedy byłem za oceanem. To było jak przecięcie pępowiny, chociaż miałem świetne układy ze wszystkimi, którzy mnie otaczali, nie piłem za wiele, nie wdawałem się w żadne bójki, z właścicielem domu, na przykład, ani z kimkolwiek innym.

A więc to nie była głęboko zakorzeniona niechęć do Brytyjczyków?

Absolutnie nie. Tak to wygląda, kiedy zaczyna się mówić o czymś, co jest prawdziwe, a później przechodzi się do fikcji. Cieszę się, że miałem okazję to powiedzieć – cieszę się, że zadał pan to pytanie. Brytyjczycy byli wspaniałymi gospodarzami. Myślę, że gdybym miał spróbować ponownie – mieszkaliśmy we Fleet, mieście w pobliżu Aldershot – i może gdybym znalazł odpowiednie miejsce…

Dwa najważniejsze wydarzenia z pańskiego życia, które są publicznie znane, pański wypadek i pańskie picie: czy któreś z nich zmieniło sposób w jaki pan tworzy?

Myślę, że pisałem w inny sposób kiedy piłem przez cały czas, i w inny kiedy rzuciłem picie. Nie myślę zbyt wiele o tym jak piszę, ale sądzę, że w pewnym stopniu musiałem nauczyć się ponownie pisać po tym jak odstawiłem picie i narkotyki, ponieważ po pijanemu to wszystko jest bardziej skomplikowane. Byłem wrakiem, brałem wszystko, co tylko przyszłoby panu do głowy, a kiedy przestajesz, to tak jakbyś wymieniał całą instalację elektryczną w mózgu, i powracał do punktu wyjścia. Kiedy już to zrobisz, wszystko jest w porządku. Pracowałem bardziej racjonalnie, byłem w stanie bardziej docenić to, co robię, ponieważ miałem czysty umysł, mogłem przeczytać to, co stworzyłem i pomyśleć: „O mój Boże, nadal to potrafię. Nie potrzebuję magicznego piórka, jak Dumbo, mogę nadal latać o własnych siłach”. To odkrycie było bardzo satysfakcjonujące.

Stephen King. Dziękuję bardzo