Rozmowa ze Stephenem Kingiem

Stephen King
rozmawia z Timem Adamsem z The Observer
14 września 2000

Tłumaczył: nocny

 

Właśnie wróciłeś ze szpitala. Jak się czujesz?

Wspaniale, na wielu płaszczyznach. Wciąż mam jak to nazywają, chroniczny ból, w nodze i biodrze ale znów mogę nimi poruszać. Gdy tu przyjechałem, wysiadając byłem totalnie odrętwiały. Tak jakby moje ciało miało 52 lata a moje biodro 85. Już nie myślę kategoriami: „Jadę do Nowego Jorku” tylko „Zabieram swoją nogę do Nowego Jorku”. Ale od dwóch czy trzech tygodni nie używam już kul.

Będziesz jeszcze potrzebował jakichś operacji chirurgicznych?

Lekarz dopiero co zrobił dodatkowe prześwietlenia. Zawsze jest w pobliżu by cię poobwiniać. „Całe to żelastwo”, mówi, „nie przeszkadzałoby panu tak bardzo, gdyby był pan cięższy, gdyby był pan grubszy w tym miejscu…” Tak więc to moja wina, że nie tyję…

Bardzo podobał mi się twój pamiętnik (’Jak pisać’), trudno było go napisać?

Dużo ciężej niż myślałem, że będzie. Przez lata ludzie pytali mnie, jak robię to czy tamto. Pomyślałem więc, że napiszę książkę i nie będę musiał odpowiadać wiecznie na te same pytania. Miałem już jakieś 150 stron i nagle wszystko co chciałem przekazać odpłynęło ze mnie, przerwałem więc a kiedy już byłem gotów by wrócić do pisania, zdarzył się ten wypadek.

Jak go porównujesz z pisaniem fikcji?

Podczas pisania tej książki Stała się jedna rzecz – bardzo zapragnąłem napisać powieść. To w pewnym sensie jak z seksem: raczej to robisz niż o tym piszesz. Ale mam nadzieję, że książka będzie przydatna, że będzie jakby podręcznikiem. Nie sądzę by nauczyciele polecili je 13-latkom, ale mam nadzieję, że 10-latki odkryją ją sami.

Dlaczego zdecydowałeś włączyć do książki elementy autobiograficzne?

Chciałem zadać pytanie: „dlaczego piszesz te okropne rzeczy?” i nie ma na nie prostej odpowiedzi, to tak jakby zapytać: „Dlaczego lubisz brokuły?” Nie można tego wyjaśnić, jest to połączone z twym systemem, to genetyka. Ale uważam, że są pewne zdarzenia, które zmieniają potencjalnego pisarza w czynnego pisarza, i że są miejsca w życiu, kiedy zaczynasz rozumieć co chcesz w tym życiu robić.

Czy było to dla Ciebie formą terapii?

Nie zamierzałem za pomocą tej książki poukładać sobie pewnych spraw. Nie jestem wielkim fanem psychoanalizy. Jeśli masz problemy mentalne, potrzebujesz dobrych pigułek. Ale myślę, że jeśli są rzeczy, które cię gnębią, sprawy, które są nie rozwiązane, to im więcej o nich mówisz czy piszesz tym mniej poważne się wydają. Przynajmniej tak postrzegam swoją pracę w retrospekcji. (smieje się) Nie zamierzałem pisać o swoim życiu, ale też nie mogę oddzielić swego życia od swej pracy. Zatytułowałem pierwszy rozdział „Życiorys” bo chciałem powiedzieć, „To są moje referencje, o to co przeżyłem. Tak dotarłem do tego miejsca.”

Nad czym jeszcze pracowałeś?

Kończyłem powieść zatytułowaną 'Łowca snów’ a teraz pracuję z Peterem Straubem nad książką nazwaną 'Talizman II’.

Jak idzie współpraca?

To jak gra w tenisa, narysowaliśmy kort, napisaliśmy scenariusz i teraz odbijamy to do siebie poprzez e-mail.

Czyj głos dominuje?

W tym momencie jak dla mnie ta książka brzmi bardziej głosem Petera Strauba, więc staram się przeciągnąć ją trochę na swoją stronę.

Zdaje się, że w bólu próbujesz nowych rzeczy. Przed wypadkiem mówiłeś o zrezygnowaniu z pisania. Czy nadal jest taka możliwość?

Cóż, jestem jak narkoman, zawsze mówię, że przestanę i nie przestaję. To co konsekwentnie powtarzam to, że mam nadzieję, że będę wiedział, kiedy się zatrzymać: wtedy gdy zacznę się powtarzać. I wiem, że jestem bliżej końca niż początku. Mam książki z serii Mroczna Wieża, które chciałbym skończyć, aczkolwiek pojawiają się rzeczy, którymi zaczynam się interesować.

Jakie rzeczy?

Jest taki rock’n’rollowiec, John Mellenkamp, skontaktował się ze mną w listopadzie i powiedział: „Mam pomysł na musical”, przyjechał więc do mnie, nastroił mi gitarę – nigdy nie brzmiała lepiej – i opowiedział mi tę historię, historię o duchach, była wspaniała. No i potem razem coś stworzyliśmy. Teraz wysłał mi cd z demem tego co zrobił. Podekscytowało mnie to, nigdy nic nie pisałem pod muzykę… A jeśli chcesz duchów, myślę, że jestem gościem, do którego można się udać… Nie mam z tym problemów ale chciałbym zrobić coś nowego. Od długiego już czasu myślałem o scenie. 'Misery’ na przykład to prawie sztuka.

Masz jeszcze czas na granie własnej muzyki?

Cóż, The Reminders zamierzają wyjechać tej jesieni i grać z Rogerem McGuinn z The Birds. Bardzo dziwne. Więc nie, prawdę mówiąc nie gram wystarczająco dużo.

Czy jako dziecko marzyłeś o byciu gwiazdą rocka?

Nigdy nie byłem wystarczająco dobry. Grałem w grupie na klawiszach i sporo na gitarze w okresie kiedy Donovan przechodził swój dżinsowy okres. A potem nie grałem przez długi okres. Następnie załozylismy zespół na zlocie Amerykańskich Pisarzy Bestsellerów w ’93 i po krótkim czasie graliśmy całkiem dobrze, na tyle by pijacy nie rzucali w nas czym popadnie. Chyba.

Jaki macie repertuar?

Gramy amerykańską muzykę garażową z lat sześćdziesiątych. Kazali mi grać takie rzeczy jak 'Last Kiss’, sporo rzeczy Bo Diddelya.

Czytając twoją książkę, wydaje się, że nigdy nie było wątpliwości, że zostaniesz pisarzem. Twoje dzieciństwo to niemal dzieciństwo pisarza.

Niedawno rozmawiałem o tym z moją synową. Daliśmy kiedyś synowi saksofon, bo mówił, że chciałby być w E Street Band, ale tak naprawdę nigdy nie chciał grać. Musisz czuć głód tego. Moja matka mówiła, że kiedy była ze mną w ciąży, wychodziła na ulice i zdzierała smołę a potem ją żuła bo było w niej coś czego ona i ja potrzebowaliśmy. To jak pożądanie. Lubimy myśleć o tym jak jesteśmy mądrzy. Ale myślę, że talent pisarstwa jest mocno powiązany, już tam jest, przynajmniej jego podstawowe elementy. Nie możesz tego zmienić bardziej niż tego czy być lewo czy praworęcznym.

Twój tato pisał opowieści, myślisz, że część twego talentu odziedziczyłeś?

Nigdy nie widziałem żadnych historii mojego taty. Matka mówiła, że miał stosy rękopisów. Był kiedyś we flocie handlowej, wysyłał je do magazynów typu Argosy i True. To magazyny, które teraz nie mają swoich odpowiedników, miały na okładkach mężczyzn walczących z niedźwiedziami grizzly. Nigdy nie sądziłem, że za jakiś czas… obaj moi synowie piszą. Moja żona opublikowała pięć powieści, ja napisałem 35 czy 36. To gen, jak kolor oczu.

Czy uważasz, że genetyka zmienia nasze postrzeganie przeznaczenia, że nasze życie jest ustalone z góry?

Nie wiem. Do pewnego stopnia. Ale wciąż są różne możliwe wariacje. Nasza córka na przykład jest w szkole teologii.

Co piszą twoi synowie?

Młodszy syn uczestniczy w programie beletrystyki w Columbia school. Pisze rzeczy gdzieś pomiędzy Eastonem Ellisem, Laverne a Shirley. Zabawne, idiotyczne rzeczy. Jak ten gość T. Coraghessan Boyle… Starszy syn pisze dużo różnych rzeczy. Zwariowanych ale świetnych.

Zachęcałeś ich czy zniechęcałeś do pisania?

Nie chciałbym zasłaniać ich słońca, że tak powiem, pisanie to wspaniała robota, nie jest ciężka, chociaż płaca większości pisarzy nie jest już tak dobra, ale jednak to coś wspaniałego…

Wydajesz się niesamowicie nakręcony od kiedy tylko zacząłeś. Były kiedykolwiek momenty zwątpienia, kiedy myślałeś, że to może się nie udać?

Był okres kiedy myślałem, że mogę być niewystarczająco dobry by publikować. Zacząłem sprzedawać opowiadania do męskich magazynów gdy byłem w collegu. Po sześciu czy siedmiu miesiącach od zrobienia dyplomu ożeniłem się a po dwóch latach sprzedawałem jakieś sześć opowiadań rocznie, miałem też pieniądze z pensji nauczyciela, były to przyzwoite dochody. A potem jakby opuściłem Strefę. Przez około rok nic nie mogłem sprzedać, sporo piłem, nie brałem narkotyków, nie było mnie na nie stać, pisałem prawie sam gówno a potem pojawiła się 'Carrie’ i znów było wszystko w porządku. Ale w czasie tego roku myślałem, że będę nauczycielem angielskiego i nic mi się nie przytrafi.

Pamiętasz punkt, w którym picie stało się problemem?

Cóż, zawsze piłem, od czasu gdy było to dla mnie legalne. I nigdy nie było tak bym nie chciał wypić tyle na ile było mnie stać. Nigdy nie rozumiałem picia tylko w towarzystwie, to jak całowanie siostry. Do dnia dzisiejszego nie mogę zrozumieć dlaczego ktoś pije tylko w towarzystwie.

W twoim okresie nastolatka wydaje się być wiele złości. Czy picie było tego symptomem?

Nie bardzo. Miałem bardzo niewinne dzieciństwo. Sielankowe. Dorastałem w małym mieście. Nazwałbym je niewinnym. Żadnych narkotyków, igieł, walk gangów. Wielkim przeżyciem było gdy nasi rodzice wychodzili i mogliśmy grać z dziewczynami w butelkę. Do tego muzyka. The Sting Rays mogli zagrać w sobotnie wieczory w Grange Hall.

Skąd więc wziął się mrok takich historii jak 'Rage’?

Gdy to pisałem miałem 18 lat. Byłem świerzo po doświadczeniu bycia w liceum. Myślę, że gniew to klucz, czy też główna emocja u chłopców w wieku powiedzmy 14-18 lat. Wiele wściekłości, wiele hormonów. Jedynym powodem dla którego, jak sądzę, w Angli nie było Erica Harrisesa i Dylana Klieboldsa, wiesz, dzieciaków, które wyczyściły Columbine High, jest to, że dzieciaki w Angli nie mają dostępu do broni. To ciekawe, co się dzieje gdy jedziesz na zjazd absolwentów, coś takiego spotkało mnie. Były na tym zjeździe kobiety, przed którymi gdy mieliśmy 15 czy 16 lat mógłbym paść na kolana i krzyczeć o ich pięknie. A one będa mówić, że czuły się brzydkie, że nie miały przyjaciół i wszyscy je obgadywali za plecami.

Gdybyś tylko wtedy wiedział…

(śmiejąc się) Dokładnie. Ale każdy ma w sobie tę furię, taką niepewność. Wściekłość pozwala ludziom znaleźć pewne katarsis.

Zdaje się, że byłeś w szkole na obu biegunach. Zarówno jako outsider jak i w grupie…

Tak było. Dawałem sobie radę wśród ludzi. Nie miałem problemu z porozumieniem. Nie byłem tez samotnikiem. To ocaliło mi życie. To i pisanie. Do dziś nie ufam nikomu kto twierdzi, że szkoła to fajny okres. NIKOMU. Możesz być szczęśliwy mając 8 lat. Możesz być szczęśliwy mając 28 lat. Ale jeśli mówisz, że byłeś szczęśliwy w wieku lat 16, ja mówię, że jesteś pieprzonym kłamcą, albo byłeś nienormalny, niezrównoważony…

Dlaczego prowadziłeś album o seryjnym mordercy o nazwisku Charlie Starkweather?

Cóż, nie kryło się za tym myślenie typu: „O tak Charlie, zabij kolejnych”. Raczej: „Jeśli kiedykolwiek zobaczę kogoś takiego jak ty, zdołam zwiać”. Gdy po raz pierwszy zobaczyłem jego zdjęcie, wiedziałem, że patrzę w przyszłość. Jego oczy to dwa zera. Nic w nich nie było. Był jak jeździec tego, czym Ameryka mogłaby się stać.

Myślisz, że ten impuls – by prowadzić album – był podobny do tego, który skłonił cię do pisania?

Pisanie było rzeczywiście pewnym ujściem. Zawsze fascynowały mnie opowieści zawierające przemoc, napięcie i horror. Może to dlatego, że mam specyficzny chromosom x, czy coś, i być może gdybym nie pisał, byłbym niezwykle niebezpieczną osobą. Na pewno napisałem wystarczająco wiele nieprzyjemnych rzeczy, by coś takiego było możliwe. Ale staram się być dobrym obywatelem, w tym sensie, że mam zdolność do opowiadania o takich rzeczach, a tak długo jak będę o nich mówił, wszystko będzie ok…

Czy kiedykolwiek świadomie opisywałeś wizje amerykańskiej przyszłości?

Nie, to zawsze były rzeczy sytuacyjne. Weźmy 'Rage’, ta książka mówiła o tym, co się stanie, gdy weźmiesz dzieciaka, dasz mu broń i wsadzisz go do klasy. I potem myślisz, jaki dzieciak by to zrobił. Pewnie popieprzony i błyskotliwy zarazem. I potem to opisujesz. Ta książka to syndrom sztokholmski przed powstaniem terminu syndromu sztokholmskiego. Dzieciaki powoli przechodzą na jego stronę. Domniemaniem tej książki jest to, że dzieciaki w wieku lat 16 są szalone. Przede wszystkim szalone. Myślę, że takie są…

Czy 'Władca much’ miał na ciebie duży wpływ?

Miał. Silnie na mnie oddziaływał.

Do jakiego stopnia wcieliłeś się w postać Charlie Deckera w 'Rage’. Czy też on wcielił się w ciebie?

Czy Charlie Decker to ja? Oczywiście, wszystkie postacie są mną. Kobiety to pewnie ja w sukience. Ale jest jeszcze w tym inny element. To element inspiracji, który wznosi cię ponad punkt, w którym postacie są tobą, gdzie doświadczasz czegoś niemal transcendentalnego a ludzie są naprawdę ludźmi w opowieści. Odchodzą. Po raz pierwszy stało się to w 'Rage’.

Możesz stworzyć warunki by ten skok wyobraźni się wydarzył? Możesz go przewidzieć?

Zazwyczaj przychodzi znienacka. Kiedy zasiadłem do pracy nad 'Łowcą snów’ miałem potworne bóle, brałem te wszystkie silne leki, chodziłem o kulach, z szyną na nodze. Wiedziałem tylko, że gdy pójdę nocą do łóżka, będę tam leżał i myślał o tym gościu na ambonie dla myśliwych, na drzewie, takiej jak platforma dla strzelców, na którą idziesz gdy jesteś ranny. Myślałem więc, jest ten gość, zaczyna prószyć śnieg, chce upolować swego jelenia bo jest to sezon łowiecki, i nagle zbliża się coś, o czym myśli, że to jeleń, ale to człowiek… Tylko tyle miałem. Nie wiedziałem nic ponad to. Zacząłem pisać ręcznie, nie licząc na wiele, z nadzieją, że pomoże mi to złagodzić ból. I nagle miałem tę opasłą książkę, długą na tysiąc stron. Wszystko z tej jednej sytuacji.

Tak więc ta opowieść to tak naprawdę metafora twojego własnego bólu?

Łączy się na dwa sposoby. Postać na drzewie została potrącona przez samochód i wracała do zdrowia. Wiedziałem jakie to uczucie. I kiedy o tym pisałem, nie myślałem o bólu tak dużo. To jak bycie w hipnozie…

Czy boisz się tego, co może z ciebie wyjść, gdy jesteś w takim stanie?

Kilka razy byłem zszokowany. 'Cmętarz zwieżąt’ był zatrważający.

Czy kiedykolwiek podczas pracy pojawia się u ciebie autocenzor?

Chyba w dużej mierze go ogłuszyłem i jest posłuszny… (śmieje się)

Musisz mieć dużą wiarę w ludzką naturę, ufać instynktom.

Do pewnego stopnia. Są rzeczy w 'Łowcy snów’, przez które książka stawała się bardzo makabryczna, i czasem nieco się z nich wycofywałem. Ale teraz jestem starszy, nieco trudniej jest robić takie rzeczy. Ale też nie chciałbym mysleć, że stałem się tak odporny, że nie mogę sam siebie wystraszyć.

Czy coraz trudniej jest wyprzedzać horror realnego życia?

Z pewnością od czasów gdy zacząłem pisanie, społeczeństwo nie stało się lepsze. Widziałeś program Survivor? Podobny do 'Władcy much’. Raz w tygodniu wyrzucają jednego człowieka z wyspy. Nie gonią go z naostrzonymi kijami, ale ma się wrażenie, że w pewnym sensie by chcieli. 15 lat temu zacząłem pisać książkę zatytułowaną 'On the Island’, opowiadała o bogatych ludziach, którzy namawiali dzieciaki z ulicy by pojechały z nimi na wyspę a oni by na nich polowali z paintballami. Jechali tam i okazywało się, że faceci strzelają z prawdziwej amunicji. Dwójka czy trójka dzieciaków, którzy uciekli, czekali aż ci faceci wrócą. Mam to gdzieś na półce. Survivor to po części wymysł Stephena Kinga, a teraz jest wielkim hitem.

Czy są w takich książkach elementy satyryczne?

Nie jestem satyrykiem. Mam poczucie humoru, ale jestem w pełni Amerykaninem i kocham swój kraj na dobre i na złe. Siedzę w tej kulturze po uszy. Nowy York to nie Ameryka. Los Angeles to nie Ameryka. To jest Ameryka. Nowy York to tylko gwar, nie ma tam żadnej historii. Historie są tutaj, jeśli wiesz gdzie szukać. Nie mogę ośmieszać swoich współobywateli, jestem jednym z nich.

Często opuszczasz Maine?

Mamy z żoną dom na Florydzie. Więc czasem jesteśmy tam. Ale wciąż 8, 9 miesięcy w roku jesteśmy tutaj. Był okres kiedy bardziej lubiłem Nowy York i Los Angeles. Kiedy jestem w Bangor, ludzie traktują mnie jak sąsiada, nie jak gwiazdę, dziwaka o dwóch głowach. To zbyt dobre by to porzucać.

Czy myślisz, że to jeden z powodów ogromnej lojalności twoich czytelników?

Chyba jestem literacką wersją Grateful Dead…

Nikt, żaden inny pisarz nie ma tak oddanych zwolenników… Czemu to przypisujesz?

John Grisham siedział w tym interesie tylko 10 lat.. Ale nie, u niego nie ma tego związku. To rodzaj fenomenu Jerrego Garcia. Cokolwiek otrzymują ode mnie w opowieściach, w moim głosie, jest dla nich czymś przyjemnym, bezpiecznym. A to zabawne kiedy pomyślisz o czym piszę. Ale tak to wygląda.

Czy nie obawiasz się czasami, że twoje pomysły dotrą do niewłaściwych ludzi?

W każdej chwili coś dziwnego może się wydarzyć. Ileś lat temu pojechałem z synem do Philadelphi na mecz koszykówki. Tabby była tutaj, usłyszała dźwięk tłuczonego szkła i natknęła się na faceta, który twierdził, że ma bombę (tak naprawdę to była strata długopisów, gumek i spinaczy). To był uciekinier z zakładu dla obłąkanych, mówił o tym, jak to ukradłem mu 'Misery’. Tabby uciekła w swoim płaszczu kąpielowym i wezwała policję… Od czasu do czasu będą się zdarzać listy od ludzi, którzy są przekonani, że ukradłem im ich pomysły. Jedna pani napisała by wyjaśnić jak to przeleciałem nad jej domem w samolocie U2 i ukradłem jej pomysły na 'Lśnienie’. Ale nikt nigdy nie groził, że mnie zabije. Chociaż jest gość w Californi, Steven Lightfoot, który wierzy, że Ronald Regan i ja spiskowaliśmy by zabić Johna Lennona…

Czy masz z tego powody paranoje?

Nie. Nie boję się niezwykłych rzeczy. Nie myślę, że są Obcy, słyszący nasze myśli i nie myślę, że ktoś przyjdzie by mnie zabić. Boję się takich rzeczy jak pająki czy nietoperze. Nie jestem pod tym względem inny.

Z tego co piszesz w swojej książce, twoi wujowie i ciotki zdają się być szalenie ważnymi postaciami.

Wszyscy wokół mnie opowiadali różne historie.

Opowiadali Ci o twoim ojcu?

Nie, w ogóle nie istniał.

Chciałeś dowiedzieć się o nim czegoś więcej?

Wydaje mi się, że było nam wstyd, że nie mamy ojca. Matka chyba bardzo się wstydziła faktu, że została sama z dwoma młodymi chłopcami, podczas gdy jej siostry miały mężów. Wstyd to emocja, którą najłatwiej przekazać i ona przekazała go nam. Kiedy poszliśmy do szkoły, pamiętam dokładnie jak powiedziała nam: „Jeśli ktoś zapyta was o ojca, powiedzcie, że jest w marynarce wojennej. To nie kłamstwo.” O ile było nam wiadomo, to nie było kłamstwo. Ale zrozumiałem o co chodzi. Miałem ojca, nie byłem bękartem. Tak też mówiłem, no i oczywiście rozwodu także nie było.

Nigdy nie starałeś się dowiedzieć co się z nim stało?

Tak naprawdę to go odnaleźliśmy. Mój brat go odnalazł. Oto co się wydarzyło. Stacja CBS TV robi programy z biografiami gwiazd, zazwyczaj są nieautoryzowane, ale nie przekraczają pewnych granic. Jakiś czas temu zrobili program o mnie, rozmawiali z moim bratem a on miał numer ubezpieczenia naszego taty. No i jeden z tych reportetów odnalazł go… A raczej dowiedział się co się z nim stało. Okazało się, że mój ojciec zmarł w Pensylwani w połowie lat osiemdziesiątych. Dostaliśmy nawet jego zdjęcia. Założył nową rodzinę: trzech chłopców i dziewczynka. Moi przybrani bracia i siostra.

Poznałeś ich?

Nie, nigdy. Nie wiedzą w ogóle o moim istnieniu i myślę, że tak powinno być.

Dlaczego?

Cóż, kobieta, którą poślubił mój ojciec, a pamiętaj, że nigdy nie rozwiódł się z moją matką, ta kobieta to Brazylijka – bardzo piękna z tego co widziałem na zdjęciach – i wnioskuję, że jest katoliczką. W takim przypadku bigamia to bardzo poważna rzecz, ujawnienie tego miałoby poważne konsekwencje dla tych dzieci, nie mogłem im tego zrobić, nie mogłem tego wyjawić. Nie wywołujmy wilka z lasu… Nigdy wcześniej o tym nie mówiłem, z oczywsitych powodów nie chcę by ta historia rozniosła się po Stanach Zjednoczonych…

Wyjaśnij jaka motywacja kryła się za książkami Richarda Bachmana.

Chciałem przekonać się co kryje się w tym nazwisku, ale chciałem też wydać te książki. Powiedzieli mi, że zapcham rynek. Te książki nie były postrzegane jako książki Kinga, były na przykład krótkie.

Martwi cię to, że w twoim sukcesie może być element przypadku?

Nie martwi ale ciekawi. Ciekawi czy jest coś we mnie, czy też zwyczajnie wygrałem los na wydawniczej loterii. I zdaje się, że jedno i drugie. Ale przede wszystkim, wiele rzeczy wydarzyło się wokół mnie w okresie 'Carrie’. Książka i film, który odniósł sukces. Ale nawet wtedy nie byłem niebiesko-okim chłopcem sezonu. Był nim Peter Benchley. I gdzie jest on teraz?

Czułeś ciśnienie na powtórzenie sukcesu kiedy twoja kariera wystartowała?

Nie, zawsze było ciśnienie na pisanie. Nie było nigdy tak, bym pisał tylko dlatego by wypełnić kontrakt czy zdążyć przed wyznaczonym terminem. Mogłem pisać coś na prędce ale zawsze było to coś co mi się podobało.

Czy kiedykolwiek po drodze pojawił się alkohol?

Jeśli chodzi o alkohol to po prostu mam osobowość alkoholika. Ale to narastało powoli, w porównaniu z narkotykami. Powiedzmy, że w roku 1975 piłem ilość x, to w roku 1976 było to może x plus 20.

I zawsze było to piwo?

Cóż, piwo było tym czego chciałem, ale jeśli nie mogłem dostać akurat piwa, piłem cokolwiek. Z narkotykami było inaczej. Jedno wciągnięcie i opanowywało moje ciało i duszę. Coś w moim systemie potrzebowało tego, a gdy już kokaina była na miejscu coś zaskakiwało, to jak brakujące połączenie. To tak jak z włączaniem światła, albo jest włączone albo wyłączone, nie ma nic pomiędzy. Kokaina była moim przyciskiem „włączony”. Zacząłem chyba w ’79. Brałem przez około 8 lat. Chyba nie jest to strasznie długi okres na bycie uzależnionym, ale to dłużej niż trwała II wojna światowa (śmieje się). I tak też się czułem przez większość czasu. Nie ukrywałem picia ale narkotyki tak bo od razu wiedziałem, że to problem. Nikt tak nie żyje dniem bieżącym jak narkoman. Nie myślisz o dniu wczorajszym czy jutrzejszym. Myślisz tylko o danej chwili. Byłem na haju przez większość lat osiemdziesiątych, a że nie jestem osobą która szczególnie popada w zadumę, to nigdy nie przeszło mi przez myśl, że to sprawa egzystencjalna, czy że to całkowite marnotrawstwo czy coś innego. Po prostu to robiłem.

Piszesz w swojej książce o tym jaki wpływ picie miało wpływ na twoje książki. A jaki wpływ miało na rodzinę?

Ciężko powiedzieć. Całkiem dobrze się z tym kryłem, nigdy nie wiedzieli co psuło mi nastrój. Jest przypływ, jest odpływ, i jeśli nie wiesz, że to księżyc jest za to odpowiedzialny i tak wiesz kiedy bezpiecznie jest pójść na plażę.

Przez większość czasu byłeś przytomny?

Kiedyś żona powiedziała mi, że miałem kaca każdego ranka do drugiej po południu a od piątej do północy byłem zalany. Tak więc, jak mówiła, był okres trzech godzin kiedy mogła ze mną porozmawiać jak z rozumną istotą ludzką…

Jej i dzieciom musiało być ciężko?

Cóż, pewnie musiało to mieć na nich wpływ. Nie byłem facetem, który mówi „napijmy się ginu z tonikiem przed obiadem”. Musiałem mieć dwanaście ginów z tonikiem po czym mówiłem „pieprzyć obiad” i wypijałem dwanaście kolejnych. Tak więc pewnie ciężko był z tym żyć.

Dlaczego została z tobą?

Cóż, tkwiła w tym. Ale dała jasno do zrozumienia, że jeśli z tego nie wyjdę, odejdzie… Ale to było po jakichś dwudziestu latach. Chodzi mi o to, że nawaliłem się już na naszym pierwszym spotkaniu.

Jakim pijakiem byłeś? Kimś w rodzaju Jacka Torrance [z 'Lśnienia’]?

Nigdy nie bujałem się na żyrandolu ani nie wyrzucałem ludzi za okno, nie było przygodnego seksu czy imprezowania. Nie chodziłem też za bardzo do barów. Mogłem znieść tylko jednego nawalonego dupka i byłem nim ja. Pisałem. Wiele z tego nie pamiętam. Dzieci zaakceptowały moje picie jako część życia. Ale nie była to szczególnie szkodliwa część. Nie biłem ich. W sumie nie sądzę bym różnił się od wielu innych ojców, którzy pili trzy czy cztery martini gdy wracali z pracy, wino do obiadu i tak dalej.

No, może trochę się różniłeś…

Bardzo lubię pewną opowieść o zamieci śnieżnej w ’76, sparaliżowała wszystko. Świat wyglądał jak jakaś pieprzona Wenus czy coś: żadnych domów, tylko śnieg. Boston zamknięto na 12 dni, pociągi podmiejskie nie jeździły, ludzi zabierano do szkolnych sal gimnastycznych. Pewnej nocy policja była zmuszona włamać się do sklepu z alkoholem, serio mówię, bo jacyś biznesmeni dostali majaków alkoholowych i wystraszyli dzieci. Nie byli przyzwyczajeni do życia, w którym o piątej czy szóstej godzinie nie było szklaneczki whiskey. Tak więc to społeczeństwo nieźle pije. A ja nie różniłem się zbytnio od reszty.

A co z twoim zdrowiem… pozostały jakieś trwałe efekty?

Lubię sobie myśleć, że moje uzależnienie od koki było błogosławieństwem, przykrywką, bo bez niej piłbym do czasu, gdy w wielu 55 lat w New York Timesie znalazłby się tekst „pisarz Stephen King umiera z powodu udaru”. Kiedy dodajesz kokę, w końcu dajesz sobie spokój, wiem bowiem z doświadczenia, że cię to zżera od środka…

Czy po tym gdy w 1987 twoja żona wywaliła wszystkie puste flaszki i cały ten syf na podłogę, od razu się pozbierałeś?

Nie. W tym czasie byłem pisarzem, który odniósł ogromny sukces, a przy takim sukcesie nie mówisz pokornie „ta, pewnie masz rację. Jestem dupkiem”. Raczej powiesz „kim do cholery jesteś by mówić mi bym się uspokoił. Nie rozumiesz? Jestem królem pieprzonego wszechświata”. Pozbieranie się i powrót do normalności zabrało mi więc jakiś rok. Najgorzej było na przełomie ’87 i ’88 gdy potrzebowałem odprężenia, sposobu by żyć z gorzałą i narkotykami i nie rezygnowania z nich tak do końca. Nie muszę chyba mówić, że mi się nie udało.

Ale przez cały ten czas pisanie stało na stałym poziomie?

Było 9 miesięcy zupełnie bez weny, miałem depresję. Pomimo tego co mówią ludzie, depresja wcale nie sprzyja pisaniu, ani dobremu ani złemu. Ale po jakimś czasie wena wróciła. Gdy rzuciłem narkotyki i alkohol poczułem, że uratowałem życie, ale zapłacę za to cenę bo nic mnie już nie nakręca. Ale miałem dzieci. Moja żona mnie kochała a ja kochałem ją. I kiedy znów powróciła wena odkryłem, że wystarcza mi samo pisanie. Głupia rzecz bo pewnie zawsze tak było.

Czy po wypadku miałeś ochotę wrócić do picia?

Nie, nigdy. Gdyby ten facet uderzył mnie w 1986, zabiłby mnie na miejscu bo moje ciało już i tak było w rozsypce. Ale gdy mnie potrącił byłem w całkiem dobrej formie, sporo ćwiczyłem. Gdy wychodzisz z czegoś takiego, nie myślisz o alkoholu. Myślisz tylko o tym jak przez cały czas piekielnie cię boli.

Rozumiem, że gdy wydobrzejesz planujesz odegrać się na tej furgonetce. Tak samo myślisz o kierowcy?

Cóż, ten facet niewiele ma rozumu. Nie mogę go winić. Co innego gdyby uderzył mnie celowo. Znaczy miewam czasem fantazje o konfrontacji z nim, ale Brian Smith jest jak Los Angeles, o którym powiedziała Gertruda Stein: „Tam nic nie ma”.

Cały wypadek wydaje się być jak uprzednio opracowany tekst, na swój ponury sposób. Czy zmienił on twoje spojrzenie na przeznaczenie?

Mocne pytanie, Tim. Nie wiem. Bardziej skłaniam się ku teorii, że coś napędza wszystko wokół niż, że wszystko jest przypadkiem. Nazwij to przeznaczeniem, czy bogiem. Jest tyle czynników: gdybym wyszedł z domu pięć minut później, albo gdyby Tabby dołączyła do mnie jak to często robiła, może wtedy szedłbym poboczem bardziej z boku, myśli się o wielu możliwościach. Jest więc ten facet, który potrącił mnie na pustej drodze podczas gdy NASA nie udaje się posadzić rakiety na Marsie, choć pracują tam wielkie mózgi i mają technologię jaką tylko chcą. Może więc coś jest na rzeczy. A może NASA powinna zatrudnić Briana Smitha.

Czy wypadek dał ci nowy temat do pisania?

Jasne, dał. Choć makabryczny trzeba powiedzieć.

Musisz też pewnie mieć teraz inne spojrzenie na śmierć?

W pewnym sensie czuję, że dostałem darmową przepustkę. Wybrany został numerek obok mnie. Nie dostałem powołania.

Dlaczego zdecydowałeś się na publikowanie w internecie?

Zrobiłem to już wcześniej z 'Jazdą na kuli’. Opowiadanie miało 500,000 wejść ale schrzanili sprawę bo chcieli wydoić czytelników e-booków. 'Jazda’ była kodowana ale nie udźwignęła wagi tego kodu. Była jak cholerny dinozaur. I to mnie strasznie denerwowało. Ale wydawca mówił: „Nie daj się znapsterować. Nie pozwól by owoce twoich artystycznych starań, znaczy pieniądze, były kradzione.” Na tyle co znam wydawców, nie obchodzi ich pisarz, twórca. Oni dbają tylko i wyłącznie o stan swojego konta.

Jesteś niezadowolony z tego, jak przez te lata byłeś wydawany?

Ooooch. Krótka odpowiedź to: nie. W delikatny sposób staram się temu sprzeciwiać. Ta bzdura bym na zdjęciach wyglądał przerażająco. Nie pozwalam już na to. Pytam fotografów czy gdy robią zdjęcie czarnoskóremu pisarzowi przynoszą arbuza i beczkę, na której ma usiąść. To poniżające być traktowanym jako ktoś jednowymiarowy. Ale idąc tą ścieżką trzeba być ostrożnym. Jeśli raz zdecydują, że jesteś dziwką, wsadzą cię w sukienkę, czyż nie?

Tak więc 'The Plant’ był odpowiedzią na to?

Po prostu pomyślałem, że umieszczę to na stronie. Marsha [jego asystentka] zaraz przyjdzie by pomóc mi umieścić pierwszy rozdział. Czy możesz go ukraść? Tak. Czy musisz skłamać by go ukraść? Tak. Więc jeśli poczujesz się dobrze z tym, że okantujesz mnie na dolca, proszę bardzo. Denerwuję się tak samo jak przy 'Zielonej mili’ wydawanej w odcinkach… To mordęga przyprawiająca o ból głowy bo jest wielu ludzi w biznesie wydawniczym, którzy mają nadzieję, że mi się nie powiedzie.

Czy era książki zmierza ku końcowi?

Lubię książki i myślę, że wydawanie ich jest zasadniczą sprawą. Że nadal będą najważniejszym kulturowym kryterium naszego społeczeństwa przez długie lata. Są ludzie, którzy od lat mówią: „książki się skończyły, społeczeństwo się stacza, bla, bla, kulturalne putkowie, idioci, telewizja, muzyka pop, degradacja”, a potem pojawia się coś takiego jak 'Harry Potter’, cholerna książka ma 734 strony, i sprzedaje się 5 milionów egzemplarzy w dwanaście godzin. Zaraz obok Britney Spears i Eminema. Więc jedyną rzeczą jaką ci ludzie mogą powiedzieć to: „cóż, JK Rowlings czy Stephen King to nie Literatura”. Cóż, wybaczcie! To może nie jest Literatura w ich mniemaniu ale na pewno znajduje się kilka szczebli wyżej niż „The Real Slim Shady”, i mówi to ktoś kto bardzo lubi album Eminema… Wiek książki się nie skończył. Nie ma mowy… Może wiek niektórych książek. Ludzie czasem mówią mi: „Steve, czy napiszesz kiedykolwiek prostą, poważną powieść?” mając na myśli powieść o profesorach uniwersyteckich mających problem z potencją czy coś w tym rodzaju. Muszę powiedzieć, że takie rzeczy po prostu mnie nie interesują. Dlaczego? Nie wiem. Ale zajęło mi dwadzieścia lat by przywyknąć do tego pytania i nie wstydzić się tego co robię, książek, kóre piszę… Jasne, że zawsze będzie zbyt na gówniane książki. Weźmy chociażby Jeffreya Archera! Opisuje jak starzy ludzie się pieprzą, czyż nie?