Rozmowa ze Stephenem Kingiem
Ze Stephenem Kingiem
rozmawia Jill Owens dla Powells.com
Tłumaczenie: lady nina
Jaki był początek 'Historii Lisey’? Najpierw pojawił się bohater, czy jakiś konkretny obraz?
Tak, zaczęło się od bohatera, a jednocześnie od konkretnej sytuacji. Leżałem w szpitalu, z zapaleniem płuc, a żona postanowiła przerobić w tym czasie moją pracownię. Kiedy wróciłem, powiedziała „Ja bym tam nie wchodziła; to niepokojący widok.” No więc oczywiście wszedłem, i widok istotnie był niepokojący. Wciąż jeszcze powoli dochodziłem do siebie i w ogóle czułem się jak duch. Ale kiedy tam wszedłem poczułem się jeszcze bardziej nierealnie, ponieważ wszystkie książki były pozdejmowane z półek, meble wyciągnięte na środek pomieszczenia, jako że moja żona kazała obić je na nowo tapicerką, a dywany leżały zrolowane. Pomyślałem, „Tak będzie wyglądało to miejsce po mojej śmierci”. Uprzątałem dom po śmierci mojej matki, więc wiedziałem, że mam rację. Kiedy pomyślałem o żonie, porządkującej moje papiery, światełko się zapaliło. 'Historia Lisey’ rozkwitła w tamtej chwili. Zacząłem ją pisać, bo sądziłem, że wspaniale będzie stworzyć opowieść o żonie pisarza, stojącej za kulisami, ponieważ to osoby które zawsze są ukryte w cieniu. Wykładowcy akademiccy i krytycy są największymi seksistami na świecie. Mogą podnosić wrzask, że to nieprawda, ale kiedy mówią o sławnym pisarzu, to z pewnością nie usłyszymy ani słowa o jego żonie, chyba że jest nią ktoś w rodzaju Sylvii Plath. Żony pisarzy są całkowicie ignorowane, nawet jeśli mają ogromny wpływ na twórczość danego autora. Robert Louis Stevenson napisał 'Doktora Jekylla i Pana Hyde’a’, a jego żona stwierdziła, że książka jest okropna. Zatem spalił powieść w kominku, a później napisał całość od nowa. Przez lata krytycy opłakiwali to zdarzenie, prawdopodobnie w przekonaniu, że pozbył się genialnego dzieła, a później napisał gorszą książkę. To czysty seksizm, nic innego. Zakładają, że żona Stevensona nie potrafiłaby rozpoznać kiepskiej jakości. Z tego co wiemy, przeczytała coś, co jej się nie spodobało, więc skoro druga książka jest wspaniała, pierwsza, której Stevenson się pozbył, musiała być gówniana. Chciałem więc napisać powieść, w której stojąca za kulisami kobieta raz po raz ratuje tyłek słynnego męża. Widziałem to jako coś w rodzaju komedii, ale ostatecznie nie poszedłem w tym kierunku. Zamiast tego wyszła love story.
Prywatny język, jak ten pomiędzy Lisey a Scottem, to temat, który przewijał się również w innych pańskich książkach, ale tutaj jest znacznie bardziej wyrazisty. Czy to była świadoma decyzja, czy raczej coś co pojawiło się w miarę ewoluowania postaci?
To był świadomy wybór. Kiedy pisze się o małżeństwie, a zwłaszcza o długotrwałym związku – a o tym właśnie chciałem napisać, o świecie wieloletniego małżeństwa – zawsze wydawało mi się, i nadal wydaje, że kreuje ono swój własny ekosystem, obejmujący wszystkie aspekty życia. Na przykład, pewien rodzaj telepatii, wykształcający się przez lata; a to tylko jeden z powodów, dla których pozostajemy w związku, jedna z korzyści płynących z długiego małżeństwa. Kiedy jesteście na przyjęciu, wystarczy, że spojrzycie na siebie przez pokój i oboje wiecie, że nadeszła pora aby wyjść. O tym mówię, o poważnych i małych decyzjach. A ponieważ jesteście razem, przez cały czas, tworzycie swoje prywatne nazwy dla różnych rzeczy wewnątrz owego ekosystemu. To może zacząć się od żartów, albo od point dowcipów i wchodzi do użycia jako część waszego wewnętrznego słownika. To także jedna z zalet trwającego długo małżeństwa; tworzenie swojego własnego świata. Ludzie czasami opisują to jako budowanie ściany pomiędzy wami, a światem zewnętrznym, ale ja nie sądzę, że to ściana. To raczej przezroczysta kopuła, przez którą można spoglądać na zewnątrz.
W recenzji, która ukazała się w Newsday pada stwierdzenie: „Język to miejsce do którego idziemy, kiedy odchodzimy”, co w pańskiej książce ma dwojakie znaczenie, jak sądzę: Lisey idąca nad staw, który stanowi źródło słów i opowieści, żeby sprowadzić z powrotem Scotta i Amandę, po tym jak oboje „odeszli” w swoich umysłach, ale również odwołująca się do ich prywatnego języka, aby czerpać z niego siłę i opłakiwać Scotta.
Tak. O koncepcji stawu usłyszałem na wykładzie z angielskiego w 1968 roku, gdzie Burton Hatlen mówił o stawie, do którego wszyscy schodzimy, aby się napić. Opowiadał o mitycznym stawie. Nie pamiętam, czy wspominał o 'Odysei’, czy o 'Iliadzie’; równie dobrze mógł mówić o Hansie Christianie Andersenie. Ponieważ prawdą jest, że te rzeczy są powszechne, wspólne. Baśń w rodzaju 'Kopciuszka’, na przykład – w każdej kulturze istnieje podanie o Kopciuszku. Imiona się zmieniają, ale historia o ostracyzmie, o trzeciej siostrze w rodzinie, pozostaje ta sama. Ale myślę czasami, że jeżeli wystarczająco w coś wierzysz, jeżeli masz wyobraźnię potężną na tyle, aby rzeczywiście odnaleźć inny świat, to w centrum tego świata będzie właśnie ów staw imaginacji. Wyobraźnia to wspaniała, ale również przerażająca rzecz. Starałem się przedstawić ten drugi świat, Księżyc Boo’ya, jako miejsce mające dwa oblicza, jak dr Jekyll i pan Hyde. Cudowne za dnia i okropne w nocy. Bardzo często taka właśnie jest wyobraźnia.
Pewne przedmioty w pańskich książkach mogą nabrać czegoś w rodzaju mitycznych, totemicznych właściwości – czasami znajdując się we właściwym miejscu o właściwiej porze, a innym razem z powodu potężnej wiary, jaką pokładają w nich bohaterowie. W 'Historii Lisey’ jednym z takich przedmiotów jest srebrna łopatka, która ostatecznie ratuje życie Scottowi i Lisey.
Srebrna łopatka jest amuletem, i nie bez przyczyny jest srebrna. Jest jak srebrne kule. Przypuszcza się, że niektóre rzeczy są doskonałe do zabijania potworów. Dooley jest potworem; Gerd Allen Cole był potworem. To raczej mała kpina niż cokolwiek innego, ale jest również symboliczna, w tym sensie, że srebro uznawane jest za oczyszczające. Poza tym, od Dickensa nauczyłem się, że nic nie powinno się zmarnować. W książce nic nie powinno się marnować. W świecie fikcji nie ma rzeczy przypadkowych. Jedną z wielkich zalet literatury jest to, że wkraczasz do świata w którym zbiegi okoliczności są dozwolone, bohaterowie powracają, a wszystkie sprawy łączą się ze sobą, tak więc łopatka, po tym jak przeleżała wiele lat w stodole, stała się znów częścią życia Lisey. Moim zdaniem, w książce jest tylko jeden moment, kiedy Scott naprawdę przemawia do Lisey zza grobu. Mówi „Znajdź łopatkę”. Tak więc Lisey znajduje ją, i jest całkowicie logiczne, że powinna jej potrzebować, i że łopatka znajduje się tam, gdzie powinna być. To jedna z radości fikcji, owo dickensowskie przekonanie, że rzeczy powinny się łączyć. Wie pani, długo bawiłem się myślą, że Dooley ostatecznie okazał by się Gerdem Allenem Cole’em.
Zdecydowanie istnieje pomiędzy nimi podobieństwo.
Tak, zrezygnowałem z tego pomysłu, ponieważ wydawał mi się za bardzo w stylu Agathy Christie. Posunąłbym się trochę za daleko. Ale można zauważyć, że pewne ziarna zostały zasiane. Południowy akcent; pomyślałem sobie „No tak, to możliwe, Cole raczej niewiele mówił, a jego włosy nie są już jasne, tylko brązowe, ale to mógłby być on”. A później pomyślałem – nie, to już o jeden krok za dużo. Zbieg okoliczności jest dozwolony, ponieważ zbiegi okoliczności stanowią część naszego życia.
Te części przeważnie pamiętamy najlepiej.
Rzeczywistość to Ralph.
Wiara, taka czy inna – w miłość, w Boga, w dobro jako takie – odgrywa dosyć ważną rolę w pańskich książkach. Wierzy pan w to, że wiara jest żywym mechanizmem ochronnym, czymś do czego mamy naturalne skłonności?
Pragnę w to wierzyć. A zatem wierzę. To coś innego niż stwierdzenie, że całkowicie wierzę w przeznaczenie i w to, że ta czy inna rzecz i tak się wydarzy. Racjonalna część mojego umysłu nie wierzy w Boga, ale emocjonalna, jak najbardziej. Mam powody, aby odczuwać to w ten sposób. Nie chodzę do kościoła, ponieważ uważam, że zorganizowana religia jest niebezpieczna – a zatem omijam kościoły. Ale wiara, Bóg, tego typu sprawy… Postawmy sprawę w ten sposób: jeden z wielkich filozofów stwierdził, że jeżeli nie wierzysz, a po śmierci okaże się, że Bóg istnieje, to po drugiej stronie czeka cię największe zaskoczenie na świecie. Jeżeli wierzysz, a po śmierci okaże się, że Boga nie ma, to i tak nic nie straciłeś.
To chyba Zakład Pascala.
Możliwe; pewnie ma pani rację.
Kolejna rzeczą, która rzuca się w oczy w pańskich książkach jest to, że w przeżyciach ważne są drobiazgi. Mam na myśli ten fragment 'Historii Lisey’, kiedy Lisey odchodzi aby ratować Amandę i dokładnie odtwarza w myślach scenerię wokół samochodu, tablicę rejestracyjną, naklejkę na zderzaku, i myśli…
Coś tu jest nie tak.
To też często zdarza się we wspomnieniach pańskich bohaterów; ten moment „kliknięcia”, kiedy wszystkie elementy wskakują na swoje miejsce.
Tak. To właśnie interesuje mnie, kiedy piszę – jestem imagistą. Kiedy byłem w college’u, zachwycałem się poezją nowoczesną, zwłaszcza Jamesem Dickeyem i Williamem Carlosem Williamsem, a także wieloma naśladowcami Williamsa, chociaż nie wszystkimi. Zawsze lubiłem Wallace’a Stevensa, pomimo tego, że za cholerę nie mam pojęcia o czym ten człowiek mówił. Nawet w 'Niedzielnym poranku’. Prawdę mówiąc, istnieje jeden wiersz, który zrozumiałem, a był nim 'Cesarz Lodów Śmietankowych’. Uwielbiam ten wiersz. Mam na myśli również Randalla Jarella, W. H. Audena, i wszystkich tych poetów – kolejnym z nich jest Dylan Thomas. Większość z nich teraz jest już nieco staroświecka, ale jest też pewien nowomodny poeta, którego cenię, facet z Pittsburga, który nazywa się Chard DeNiord – naprawdę, naprawdę dobry. Wydał tom zatytułowany 'Night Mowing’. Ci ludzie ukształtowali mnie w tym ostatnim wspaniałym okresie, kiedy człowiek jeszcze jest plastyczny, kiedy jest w college’u i nadal stanowi coś w rodzaju gąbki, kiedy jest otwarty na wszelkie zmiany. To trwa jeszcze przez jakiś czas po skończeniu studiów, ale niedługo. W tamtym momencie mówisz „Naucz mnie. Jestem gotów do nauki; naucz mnie co robić”. To czego ja się nauczyłem to to, żeby być naprawdę szczegółowym w tym, co piszę. Nigdy, nigdy, nigdy, nigdy nie mów czytelnikowi. Zawsze pokazuj. I, wie pani, zafascynowało mnie to trochę, zwłaszcza kiedy czytałem rzeczy, o których nie uczyli w szkole. Autorów takich jak Raymond Chandler. Zawsze lubiłem Chandlera, a nigdy nie mogłem przekonać się do Dashiella Hammetta. Ale Chandlera uwielbiałem. Innym pisarzem tego rodzaju był Thomas Wolfe, chociaż on nigdy chyba nie trafił na przysłówek, którego by nie pokochał, powiem szczerze. Robię coś podobnego jak Lisey w tamtej scenie. To rodzaj stwierdzenia „Chcę dokładnie wyobrazić sobie to miejsce, żeby móc powrócić do niego i znaleźć wszystko tak, jak zostawiłem.” Opisywanie tej sceny było prawdziwą przyjemnością, bo to czysta wizualizacja. Im bardziej mogłem ją opisać, im więcej znajdowałem usprawiedliwień, dla których muszę to zrobić, tym bardziej mi się podobała.
Skoro mowa o wyobraźni, to po raz pierwszy czytałam kilka dni temu 'Pamiętnik rzemieślnika’ i kiedy trafiłam na fragment o tym, że pisanie jest telepatią i prośbę o przedstawienie sobie białego królika z cyfrą osiem namalowaną na grzbiecie, pomyślałam „Zaraz, chwilkę – gdzie ja to już widziałam?”
Była taka scena w Zagubionych.
O, właśnie!
Zobaczyłem to w serialu i pomyślałem sobie, że wygląda jakoś znajomo, ale nie mogłem sobie uświadomić dlaczego. Myślę, iż częściowo spowodowane było to faktem, że kiedy pisałem większą część 'Pamiętnika rzemieślnika’ wciąż odczuwałem skutki wypadku drogowego i zażywałem mnóstwo leków przeciwbólowych, i chyba dlatego nie zapamiętałem tamtego fragmentu.
Ta linijka wiersza, którą Scott pisze w 'Historii Lisey’ jest piękna i wydaje się podsumowywać temat, do którego pan często powraca – że szaleństwo, obłęd, zawsze jest na wyciągnięcie ręki.
Prawdę powiedziawszy jest to fragment wiersza, który napisałem w college’u. Szukałem i szukałem – wie pani, jak to jest na warsztatach, robią odbitki materiałów. Sądziłem, że powinienem mieć jakieś odbitki, ale nic z tego, więc zadzwoniłem do profesora, który wykładał na tych zajęciach i zapytałem, „Czy ma pan jakieś kopie?” On również szukał, ale nie mógł znaleźć. Naprawdę, wszystko co pamiętałem z tego wiersza, to pierwsza linijka, „Argumenty przeciwko szaleństwu przebijają się z cichym świstem”, i nic poza tym. Więc popracowałem nad nim trochę i ostatecznie wyszło na dobre, ponieważ był lepiej dopasowany do treści. Ale nie zapominajmy, że jest jeszcze jeden wiersz – jest program Hallmark. Różnią się od siebie jak jabłka i pomarańcze. Ciężko pracowałem nad tym programem. Szczerze mówiąc, ktoś zapytał mnie, czy dostałem zezwolenie od firmy Hallmark. Byłem z tego dumny.