Rozmowa ze Stephenem Kingiem

Rozmowa ze Stephenem Kingiem
dla Bankrate

Tłumaczenie: Lady Nina

 

Czy czuje pan nostalgię, spoglądając wstecz, na ciężkie lata?

Czy czuję nostalgię? Tak, tęsknię za swoją młodością; myślę, że jak każdy, kto wspomina czasy, kiedy był młody, zdrowy, zakochany i dopiero stawiał pierwsze kroki w świecie. Pamiętam mnóstwo rzeczy, za którymi nie tęsknię, na przykład praca w pralni, czasy, kiedy jeździłem ciężarówką, nalewałem benzynę i rozmyślałem tylko, no wie pan, czy kiedykolwiek uda mi się z tego wydostać. Masz kilkoro dzieci, pracujesz ciężko, ale…

Trudno było związać koniec z końcem?

Pamiętam jak wróciłem do domu któregoś dnia – pracowałem wtedy na dwóch etatach, uczyłem w szkole, a latem harowałem w pralni w New Fraklin, żeby jakoś związać końce – a żona powiedziała: „Daj mi swój portfel”. Podałem go jej. W tamtych czasach, we wczesnych latach siedemdziesiątych, wszyscy rozdawali karty kredytowe, nie musiałeś składać wniosku, ani nic takiego, po prostu rozsyłali ten plastik gdzie popadło; tak więc wyjęła karty kredytowe, wzięła nożyczki i przecięła je wszystkie. Powiedziałem, że przecież płacimy wszystkie rachunki, a ona odparła: „Nie, płacimy odsetki. Więcej nas na to nie stać. Będziemy płacić tym, co mamy.” Rozumiała to.

Telefon też był odłączony. Kiedy przyszły wieści o tym, że sprzedałem „Carrie”, miałem akurat zajęcia w szkole, więc kiedy dostałem informację, że mam zgłosić się do biura i zadzwonić do sąsiadów, ponieważ żona ma dla mnie wiadomość, wiedziałem, że albo sprzedałem „Carrie”, albo któreś z dzieci przewróciło się i złamało rękę. Nie mogliśmy pozwolić sobie na to, żeby płacić też rachunek telefoniczny, bo staraliśmy się wyjść na prostą po spłacaniu tych cholernych odsetek. Byliśmy na krawędzi.

Na szczęście sukces przytrafił się panu dosyć szybko, zaraz po wydaniu „Carrie”. Jak to zmieniło pańskie życie?

No cóż, pierwszą książkę, „Carrie”, sprzedałem za 2,500 dolarów, tyle wynosiła zaliczka. Uśmiałem się, kiedy powiedzieli mi, że zamierzają rozesłać 2,500 prebooków (egzemplarzy sygnalnych w miękkiej oprawie) 'Historii Lisey’ – nie rozsyłano ich zbyt wiele, ponieważ większość z nich kończyła na eBayu – i zachciało mi się śmiać, ponieważ taki był cały pierwszy nakład „Carrie”. Zatoczyłem pełne koło; tę książkę rozdawali za darmo prawie w takiej samej ilości. Oto jak bardzo wszystko się zmieniło.

Czy uczciliście jakoś tę książęcą zaliczkę?

Kupiliśmy za nią samochód, a moja żona powiedziała: „Myślisz, że wydanie w miękkiej oprawie będzie się dobrze sprzedawało?”, a ja odparłem „Tak, myślę, że tak, za jakiś rok będę mógł zrezygnować z uczenia, jeżeli będziemy bardzo, bardzo ostrożni z pieniędzmi.” Ale oczywiście okazało się, że osiągnąłem wiele więcej.

Teraz, dziesiątki książek później, Tabitha strofuje pana trochę za pisanie wyłącznie o pisarzach. Czy to dług spłacany pańskiemu wczesnemu sukcesowi?

Zaczynasz z tym, na czym się znasz i co posiadasz. Zawsze traktowałem stwierdzenie „pisz o tym, na czym się znasz”, bardzo poważnie. Napisałem wiele o pisaniu, ponieważ to jest życie, jakie znam. Tak jak pan powiedział, miałem szczęście, że byłem w stanie rozpocząć życie jako pisarz tak wcześnie. Kiedy czyta się te notki o autorach na tylnej okładce książek, które mówią, że ten-i-ten był malarzem pokojowym, rozdawał ulotki na rogach ulic, był kaznodzieją, był tym, albo tamtym, albo jeszcze czymś innym – ja nie musiałem tego robić. Pracowałem wcześniej w kilku zawodach, byłem nauczycielem, ale od tamtej pory zajmuję się wyłącznie pisaniem. Zawsze mówię ludziom, ze jestem trochę jak Dick Francis, tyle tylko, że piszę o pisaniu, zamiast o jeździe na koniu. Musisz znaleźć sposób, żeby wszystko ładnie działało, to wcale nie takie trudne. Zaczynasz pisać o tym, na czym się znasz, a później historia ciągnie cię za sobą w zupełnie inne miejsce.

Niektórzy czytelnicy będą określać „Historię Lisey” jako historię Tabithy i Stephena. Czy są w błędzie?

Oczywiście, że ludzie postawią znak równości pomiędzy książką, a osobistym życiem, ale to nieprawda. Jeżeli przyjrzeć się „Historii Lisey” naprawdę uważnie, zobaczymy mnóstwo różnic, na przykład Lisey i Scott nie mają dzieci, podczas kiedy my mamy troje, i inne tego rodzaju rzeczy.

Przez jakiś czas nie bawił się pan w wymyślanie nowego języka.

Jeżeli w ogóle to robiłem. Ta książka do pewnego stopnia opowiada o języku. Bohaterem jest pisarz. Jest o tym, jak ów facet wkracza w życie pewnej kobiety i w gruncie rzeczy stwierdza: „Stwórzmy swój własny świat. Stwórzmy od nowa świat w naszym wzajemnym związku.” I wydaje mi się, że na tym częściowo polega małżeństwo, na stwarzaniu własnego świata wewnątrz tego istniejącego wokół, i na życiu w swoim własnym małym środowisku. Małżonkowie mają swój własny język, którego nie rozumie nikt z zewnątrz, i to jest słuszne. Oni żyją w swoim światku. A prócz tego mają miejsca do których chodzą samotnie, każdy pisarz ma takie miejsce. Myślę, że wielu z nich ucieka w swój świat, kiedy są nieszczęśliwi, kiedy przytłacza ich szarzyzna powszednich dni, albo kiedy wydarzenia w ich życiu zmierzają w złym kierunku.

Czy sądzi pan, że Tabitha czuje, iż jej kariera niknie w cieniu pańskiej?

Sądzę, że tak, do pewnego stopnia, ona i reszta rodziny czują się trochę usunięci w cień, ponieważ wszyscy oni piszą. Ale tak już jest, co ja mogę na to poradzić? Jestem z nimi. Ale są bardzo wyrozumiali i nie robią z tego wielkiego problemu.

Lisey nie jest w najlepszych stosunkach ze swoimi siostrami.

No cóż, czasami bywa tak, że siostry nie przepadają za sobą. Na tym polega różnica pomiędzy braćmi a siostrami. Myślę, że bracia, w większości przypadków, zrywają ze sobą kontakt, kiedy nie mogą się porozumieć. Ale siostry wydają się trzymać razem; mają lepsze zdolności przystosowawcze, niż mężczyźni. W powieści wzorowane są częściowo na siostrach Tabby, a częściowo na historiach zasłyszanych od matki. Wszędzie można znaleźć materiał do wykorzystania. Wie pan, jacy są pisarze – to śmieciarze, zbierają wszystko co się może przydać.

Sądząc po pańskich felietonach w Entertainment Weekly i po tym, co poleca pan w sieci, ma pan dość eklektyczny gust, jeżeli chodzi o filmy, muzykę i książki.

Staram się zajmować jak najszerszym zakresem tematów. Nie chcę drobiazgowo roztrząsać jednego gatunku, bo nie ma na to dość czasu. Jestem tego świadomy, zdaję sobie również sprawę z własnych ograniczeń. Myślę, że jako twórcę popularnych powieści, spotkało mnie to szczęście, iż mam wykształcenie humanistyczne. Nie wstydzę się tego, jestem dumny. Nie edukowałem się oczywiście w żadnej z tych znakomitych uczelni, należących do Ivy League. Nie sądzę, żeby to robiło jakąś różnicę, jeżeli jesteś oddany temu co robisz i wiele czytasz. Istnieją obszary, w których mam wyraźne braki, ale wciąż staram się temu zaradzić, o tyle, o ile jestem w stanie, ponieważ w życiu wszystko może być przydatne.

Czy jako pisarz, czuje się pan zepchnięty na margines przez media, prześladowany przez tę całą etykietkę „Króla Horroru”?

Może pan przełączyć telewizor na kanał o książkach, i w jednym tygodniu obejrzeć panią dyskutującą o życiu z jakimś finansistą, w następnym tygodniu będzie tam facet opowiadający swoją książkę o 11 września, a tydzień później pojawią się ludzie rozmawiający o Roosevelcie; a ja zastanawiam się, czemu nie zaproszą w końcu Anity Shreve, albo Philipa Rotha, żeby porozmawiać o ich książkach? A odpowiedź brzmi: dlatego, iż sądzą, że fikcja i metaforyczny język nie znaczą tyle samo, co prawdziwe opowieści, chociaż w rzeczywistości jest na odwrót. I gdybym to ja był Scottem Landonem, a część mnie z pewnością jest, powiedziałbym, że lepiej poczytać Eudorę Welty i poetów w rodzaju Philipa Larkina, albo „Śmierć strzelca pokładowego” Randalla Jarrela, kiedy chcesz dyskutować o tym czemu idziemy na wojnę, niż czytać polityków i ekonomistów.

W „Historii Lisey” kieruje pan przytyki w stronę wykładowców literatury i ich skłonności do krążenia jak sępy nad autorami i żywienia się odpadkami ich twórczości, aby podbudować swoje własne kariery. Cała ta sprawa z oddawaniem książkom nabożnej czci wymknęła się trochę spod kontroli, czyż nie tak?

Prawda jest taka, że widziałem w życiu wiele osób, którym nieco odbiło na punkcie książek. Zaczynam rozdawać autografy, ludzie podsuwają mi książki obłożone w folię, i zaczynają swoje: „Och, ostrożnie, proszę uważać przy podnoszeniu okładki, żeby grzbiet się nie złamał!”, a ja myślę sobie, o czym ty do cholery mówisz, człowieku, to tylko książka! A nie pieprzona Mona Lisa.

Chcą wiedzieć co masz w szufladach, zawsze są przekonani, że jest tego dużo więcej niż w istocie jest. A później narastają legendy o rękopisach, które J.D Salinger przypuszczalnie trzyma w skrytce, i historie o Ezrze Poundzie krążące w gazetkach studenckich i szkolnych, a kiedy widzisz tych ludzi w działaniu, to zaczynasz zdawać sobie sprawę, że zdecydowanie nie mają za dobrze pod kopułą. Ale z drugiej strony, można to po prostu zlekceważyć, a ja zawsze mówię, że zamierzam jak najlepiej robić to, co umiem, ignorować sępy, i być wdzięczny, że mam z czego płacić rachunki.

Scott dostał Nagrodę Pulitzera i National Book Award. Chociaż pańskie książki są uwielbiane na całym świecie, nigdy nie zdobył pan żadnej z tych nagród. Czy dla chłopaka pochodzącego z klasy robotniczej komercyjny sukces znaczy więcej niż nagrody literackie?

Jeżeli spojrzeć z perspektywy czasu na niektóre książki, które były wychwalane przez Times Book Review, New York Review i Village Voice… po 25 latach nikt nie pamięta większości z nich. Popadły w zapomnienie. Istnieją też książki uznawane w swoim czasie za śmieci, te, które zostały wygwizdane przez wszystkich szanujących się krytyków – weźmy na przykład „Miasteczko Peyton Place” – teraz, lata później, ludzie twierdzą, że to była znacząca książka, która wywarła na nich duży wpływ. Philip Roth w swojej książce „Everyman” napisał wspaniałe zdanie: „Amatorzy czekają na natchnienie; reszta z nas po prostu bierze się za robotę”. Większość z nas (pisarzy) wprost nie może się doczekać, kiedy znów weźmie się do pracy.