Rozmowa ze Stephenem Kingiem

Rozmowa z Kingiem dla Deadline
Tłumaczyli: nocny i ingo

Kiedy pisarze sprzedają prawa do swoich książek mają nadzieję na więcej niż tylko zainkasowanie czeku i trzymanie kciuków. Ty sprzedałeś tych praw więcej niż jakikolwiek inny autor, zazwyczaj sprzedajesz je za małe pieniądze i nie ingerujesz w prace nad filmami. O co prosisz gdy powierzasz swoją książkę wytwórni filmowej?

Chcę dolara i prawo do zatwierdzenia osoby scenarzysty, reżysera i głównej obsady. Staramy się by ludzie od kontraktu zrozumieli, że chcę być częścią rozwiązania a nie problemu. Nie jestem trudnym człowiekiem. Nigdy nie dałem czerwonego światła komukolwiek na cokolwiek. Jeśli chcą poczynić jakieś zmiany nie mam nic przeciwko, podoba mi się to.

Zatem zamiast podpisywać kontrakt w starym stylu na ogromne sumy ty wolisz zarobić pieniądze w inny sposób?

Można powiedzieć tym ludziom, że chcesz dzielić z nimi zyski od tego co zarobią na tym co kupili za tego pierwszego dolara. Nie chodzi tu więc tylko o wkład artystyczny, mówię im, jeśli chcecie to zrobić, ułatwię wam to na początku drogi a jeśli wam się powiedzie (tak jak „1408” był sukcesem dla braci Weinstein) to razem podzielimy się zyskiem. Wiesz co, ze wszystkich ludzi, z którymi zawierałem umowy, Harvey i Bob Weinsteinowie byli tymi, którzy najbardziej mnie rozumieli. Całkowicie pasowało im takie podejście. Wielu ludzi sądzi, że chcę im się wtrącić w ich biznes. A mi w ogóle nie o to chodzi. W scenariuszu „1408” nie wszystko mi się w pełni podobało. W pewnym momencie pojawia się tam smutna historia o śmierci żony głównego bohatera, jak to się utopiła, a on myślał o życiu po śmierci jak Houdini. Pomyślałem, że odbiegają od tematu ale okazało się, że świetnie to wyszło w filmie.

Nie jesteś więc autorem, który uważa treść swojej książki za świętość nawet przy procesie przenoszenia jej na ekran?

Nie. Po pierwsze uważam, że ci ludzie znają się na swojej robocie. Wielu pisarzy jest bardzo, bardzo czułych na tym punkcie. Z jakiegoś powodu wydaje im się, że ludzie filmu są do dupy. A to nie prawda. Przez te wszystkie lata pracowałem z mnóstwem osób, które mam za bardzo, bardzo mądrych, bardzo wytrwałych i umiejących doprowadzić sprawy do końca. Podoba mi się to.

Kiedy autorka „Pięćdziesięciu twarzy Greya” oraz jej agent podpisywali umowę z Universalem po raz pierwszy debiutujący autor dostał pełną kontrolę nad projektem. Trudno jest skusić świetnego reżysera, który nie chce dać założyć sobie kajdan?

Cóż, chciałbym najpierw powiedzieć, że jakikolwiek scenariusz powstałby na podstawie „Pięćdziesięciu twarzy Greya” byłby lepszy od książki. Czytałem ją. Pod pewnymi względami jest świetna, na pewno ma ciekawego głównego bohatera i ma w sobie poczucie humoru. Jeśli dobrze przełożyć te rzeczy, to musi być lepsze niż książka. Odbiegłem od tematu i zapomniałem jakie było twoje pytanie.

Zastanawiałem się czy oddanie kontroli pisarzowi może skutkować tym, że nie pozyskasz znakomitego reżysera, który jest przyzwyczajony do rządzenia wszystkim – ty na przykład miałeś Stanleya Kubricka.

Myślę, że tak jest. Kiedy masz utalentowanego reżysera, który chce sterować całym procesem tworzenia filmu, chce on współpracować ze scenarzystą by uzyskać pewne efekty. Był czas gdy w ogóle nie miałem zaufania do czegoś takiego. Ale po tylu filmach mam coraz większą tendencję do ufania reżyserom.

„Lśnienie” to jedna z moich ulubionych książek. Pamiętam, że gdy pierwszy raz obejrzałem film Kubricka pomyślałem sobie, że nie tak to sobie wyobrażałem podczas lektury. Ale po obejrzeniu tego filmu jeszcze kilka razy na przestrzeni lat, jego strona wizualna podobała mi się coraz bardziej, aż w końcu go pokochałem. Tobie początkowo niezbyt się podobał. Jak wspominasz współpracę z Kubrickiem, reżyserem dość introwertycznym, który nie był skory do współpracy z pisarzem?

Zanim Stanley zaczął prace nad filmem rozmawiałem z nim przez telefon. Pamiętam, że zastanawiał się jak podejść do tej książki, powiedział wtedy: Nie uważasz, że wszystkie opowieści o duchach są optymistyczne? Bo założenie jest takie, że jeśli istnieją duchy, istnieje życie po życiu, nie umieramy, żyjemy dalej. A ja na to: Panie Kubrick, a piekło? Nastąpiła długa chwila ciszy i w końcu powiedział: Nie wierzę w piekło. Na to ja: No dobrze, nie wierzy pan, ale uważam, że skoro istnieją duchy, to tak samo jak są te, które idą w stronę światła, to są też te złośliwe. Pamiętasz film „Uwierz w ducha” z Patrickiem Swayze?

Oczywiście.

Czuło się, że duchy są niejako po naszej stronie, ale doświadczenie umierania doprowadziło niektóre z nich do szaleństwa. Tak czy inaczej uważam, że „Lśnienie” to piękny film, wygląda świetnie, tak jak mówiłem wcześniej, to duży, piękny Cadillac ale bez silnika w środku. Po premierze wielu recenzentów nie miało zbyt dobrego zdania o tym filmie i ja byłem jednym z nich. W tamtym czasie nic nie mówiłem ale też nieszczególnie mocno mnie to obchodziło.

A teraz?

Tak samo, postać Jacka nie ma żadnej historii w tym filmie. Absolutnie żadnej. Kiedy widzimy Jacka Nicholsona po raz pierwszy, siedzi on w biurze pana Ulmana, dyrektora hotelu, i już tam jest szalony. Dalej po prostu jest jeszcze bardziej szalony. W książce to facet, który mierzy się ze swoim zdrowiem psychicznym i ostatecznie przegrywa. Dla mnie to tragedia. W filmie nie ma żadnej tragedii bo nie zachodzi żadna zmiana. Inną poważną różnicą jest zakończenie, w książce hotel wybucha w płomieniach, w filmie zamarza. Taka jest różnica. Ale poznałem Kubricka i bez wątpienia był to niezwykle mądry człowiek. Zrobił kilka filmów, które wiele dla mnie znaczą, „Dr. Strangelove” czy „Ścieżki chwały”. Uważam, że zrobił kilka świetnych rzeczy ale o rany, to był naprawdę introwertyk. Gdy go poznawałeś i gdy z nim rozmawiałeś mógł zachowywać się zupełnie normalnie ale jednocześnie czuło się, że jest nieobecny. Siedział zamknięty w samym sobie.

Powiedzmy, że jest współczesny odpowiednik Kubricka, który chce zekranizować jedną z twoich książek. Znów podpisałbyś kontrakt i zaufał wielkiemu reżyserowi, nawet gdybyś znów pozostał z boku?

Taa… Zrobiłbym to. Powiem ci, z kim chciałbym kiedyś współpracować, może nie współpracować ale nie zawahałbym się gdyby chciał on zekranizować coś mojego. Znasz film „Melancholia”? Lars…

Lars von Trier? Naprawdę?

Lars von Trier. Zrobiłem amerykański mini-serial na podstawie jego „Królestwa”. Uważam, że jest on najbardziej utalentowanym, najwspanialszym reżyserem na świecie i bardzo chciałbym zobaczyć co bym zrobił na podstawie mojej książki. I tak, usunąłbym się na bok i powiedział – działaj i baw się dobrze.

Myślałem, że wymienisz kogoś takiego jak Chris Nolan.

To by mnie za bardzo nie zainteresowało. Ale interesuje mnie za to danie szansy komuś nowemu. Były swego czasu rozmowy, żeby Ben Affleck zrobił „Bastion”. Bardzo bym chciał by coś zrobił bo to świetny reżyser. Affleck rozumie opowieść i fakt, że filmy są świetnym medium do opowiadania historii. I ma ten staromodny styl. Film „Miasto złodziei” był powrotem do świetnych filmów kryminalnych jakie Warner robił w latach trzydziestych.

Pisałeś scenariusze, wyreżyserowałeś nawet film, ale nie robisz tego za często. Co sądzisz o całym tym procesie?

Sporo się nauczyłem, na początku myślałem, ze pisanie scenariuszy to zajęcie dla idiotów, wszystko tu jest na wierzchu. To jak różnica między jazdą na nartach i pływaniem; jedno to pełne zanurzenie czyli powieść, drugie to pisanie scenariusza gdzie wszystko jest na powierzchni, nie ma tu żadnego procesu. Jeśli nie ma głosu z offu, wszystko co masz to to co widać i co mówią ludzie. Ale krok po kroku jak się uczyłem miałem coraz więcej szacunku dla scenarzystów.

Michael Connelly przechodził męki by odzyskać prawa do swoich książek o Harrym Boshu, które należały do Paramountu od 1992 roku. Okazało się, że studio narzuciło za nie strasznie wysoką cenę. Powiedział, że żałuje podpisywania kontraktów filmowych dla pieniędzy, zapłacił za to wysoką cenę gdy pieniądze nie były już dla niego priorytetem. Podpisałeś kiedyś kontrakt, którego żałujesz?

Nie, nigdy. Zawsze miałem takie podejście: zróbcie najlepszy film jaki możecie, jeśli odniesie sukces jak „Carrie” czy „Martwa strefa” będę mógł powiedzieć, że to na podstawie mojej książki. „Stań przy mnie” to kolejny, „Skazani na Shawshank”, „Misery”. Jest sporo filmów, z których mogę być zadowolony. A jeśli film nie wyszedł, mogę powiedzieć: cóż, starali się jak mogli ale ja nie miałem z tym nic wspólnego. Jestem tylko gapiem przy tym wypadku.

Nigdy nie było tak, że oddałeś zbyt wiele praw i poczułeś się zrobiony w konia bo film nie powstał?

[śmieje się] To zwariowany przemysł a my tego nie dostrzegamy. Pisarze tego nie widzą. Siedzę tu w Maine, nie ma mnie tam. Nie biorę udziału w spotkaniach ale właśnie rozmawiałem przez telefon z Ronem Howardem, który ma prawa do „Mrocznej Wieży”. Dyskutowaliśmy o nowym podejściu do tego tematu. Ron to niezwykle bystry facet, jest bardzo wytrwały, mówimy tym samym językiem. Był czas gdy Universal zdecydował się na zrobienie świetnego, hitowego filmu „Battleship. Bitwa o Ziemię” kosztem ekranizacji „Mrocznej Wieży”. Z kolei Warner Bros. nie za bardzo wiedział dla kogo to ma być film. Dla młodzieży czy może fanów superbohaterów. Tak więc było to nieco frustrujące ale to dla mnie sprawa poboczna. Zabawnie się na to patrzy a kiedy się uda to jest super. Co do wkładu kreatywnego to uważam tak: albo zupełnie się wycofaj i pozwól im robić swoją pracę albo całkowicie się zaangażuj, stań się częścią ekipy, bądź w stanie z nimi podróżować, nanosić zmiany w historii. Jeśli musisz być na planie filmowym to to rób. Zrobiłem mini-serial „Czerwona Róża” dla stacji ABC, jeden z głównych aktorów, David Dukes zmarł podczas kręcenia. Musiałem wymyślić jak to spiąć by fabularnie wszystko działało. Także o to chodzi, jeśli masz w tym uczestniczyć to na całego.

„Mroczna Wieża” [która później zwiąże się z Sony] łącząca w jedną konstrukcję filmy i seriale telewizyjne jest odważną i zakłócającą spokój propozycją. Zastanawia mnie jak poprzez pryzmat doświadczenia z „Mroczną Wieżą” postrzegasz obecne nastroje w branży odnośnie tworzenia fundamenty pod franczyzy.

Cóż, nasuwa mi ono dwie rzeczy. Pierwszą z nich jest to, że rzeczą której studia są pewne, co jest uzasadnione, jest fakt iż filmy o komiksowych superbohaterach tworzą świetne fundamenty ponieważ ludzie tłumnie przybywają by je zobaczyć. Drugą, jak mi się wydaje, jest to, że studia wykazały się paroma niezwykle złymi decyzjami przy wyborze rzeczy będących poza tą wąską tematyką i uważam, że wynika z tego do pewnego stopnia nieśmiałość, ponieważ nie chcą dokonywać wielkich, wielkich zakładów na coś, co nie jest sprawdzone. W rezultacie, paradoksalnie, gdy już zaryzykują wychodzą z tego „Battleship. Bitwa o Ziemię”, czy „John Carter”.

Jak wpisuje się w to twoje dzieło?

Dla mnie, i nie jestem bezstronny z powodu bycia autorem, dla mnie „Mroczna Wieża” jest niczym leżące złoto, które czeka na podniesienie.
Niektóre z najlepszych filmów powstałych na podstawie twoich utworów, jak „Shawshank” i „Stań przy mnie”, pochodzą z nieoczekiwanych miejsc, krótkich opowiadań połączonych z dobrymi filmowcami. Czy jest taki, przy którym zaskakuje cię fakt, że nikt nie przeniósł go na ekrany?
Jej. Zaskoczyłeś mnie. Napisałem sporo rzeczy. Jeżeli jest jedna, której żałuję to, ee, w latach dziewięćdziesiątych napisałem książkę zatytułowaną „Regulatorzy”. Była to jedna z dwóch powieści, które uznawałem za literacki odpowiednik stałej obsady aktorskiej grającej przemiennie krótkie sztuki. Jedna z nich nosiła tytuł „Desperacja”, a druga „Regulatorzy”. Obie miały tych samych bohaterów, ale robili oni różne rzeczy w różnych miejscach. Spotkałem się z Samem Peckinpahem na parę miesięcy przed jego śmiercią. Był bardzo zainteresowany przeniesieniem ich na ekran pod tytułem „The Shotgunners”, a ja chciałem napisać do tego scenariusz. Sądziłem, że będzie to niesamowity wypakowany akcją i przygodą film dla dorosłych, taki w jakich specjalizował się Sam. Po prostu nigdy nie powstał i nigdy nie ruszył z tego miejsca.

Więc czeka na kogoś kto się zjawi i go odkryje…

Mm Hmm. Jestem też zaskoczony tym, że nikt nie zrobił „Komórki”, o telefonach, które doprowadzają wszystkich do szału. Sądzę, że byłby to niesamowity film o zombie. Było parę tych dolarowych opcji, jedna z The Weinstein Company, ale nie mogli oni wydobyć scenariusza, który by im się spodobał. Ponownie, jest to część procesu.

Czy masz swoją ulubioną adaptację swoich dzieł?

O tak. Lubię, cóż jest sporo które lubię, ale kocham „Skazanych na Shawshank”, a praca z Frankiem zawsze sprawiała mi radość. Jest kochanym facetem. Frank Darabont. Kocham również dzieło Roba Reinera, „Stań przy mnie”.

A co w kwestii najmniej lubianej?

Czy powinienem w ogóle to mówić? Sądzę, że jest sporo filmów przy których odczuwam, po trochu, fuj. Jest jeden, „Cmentarna szychta”, który powstał w latach osiemdziesiątych. Jeden z tych szybkich tworów kina eksploatacyjnego. Mógłbym żyć bez tych wszystkich sequeli „Dzieci kukurydzy”. Aczkolwiek oryginał całkiem lubię. Wykonali przy nim kawał dobrej roboty. Z tych mniejszych filmów najprawdopodobniej najlepszym jest „Cujo”, z Dee Wallace.

Tak. I „Martwa strefa”, Ależ był on fantastyczny, Chris Walken.

Taaak. To jest ciekawe… ale wiesz, ludzie którzy zrobili „Cujo”, nie pamiętam teraz nazwy, a firmy już nie ma, spotkali się ze mną i moją żoną w Hotelu UN Plaza w Nowym Jorku. Byłem wtedy młodym pisarzem i był to przypadek gdy okazano pisarzowi szacunek, pomimo braku w umowie takiej konieczności. Wielu ludzi filmu nie jest rekinami. Nie są demonami. Nie są też głupi i nieutalentowani. Przyjdą do pisarza i poproszą o jego wkład. Pamiętam jak powiedzieli, wiesz, na końcu powieści mały chłopiec umiera, powiedzieli, jejku, co ty na to jakbyśmy pozwolili małemu chłopcu na końcu przeżyć? Odpowiedziałem, że gdyby tego nie zrobili to sądzę, że w każdym kinie w Ameryce chcieliby nas zlinczować. Tak więc dokonali tej zmiany i mieli ku temu moją pełną zgodę.

Wydajesz sequel „Lśnienia”, „Doktora Sen”, z dorosłym Dannym Torrancem. Warner Bros zrobiło pierwsze „Lśnienie”. Czy jest to dla ciebie priorytet?

Cóż, nie słyszałem niczego od kogokolwiek na tematy filmowe ponieważ nikt oprócz mnie i wydawców nie widział książki, ale jest ona już na ukończeniu i leży na biurku. Jestem przekonany, liczę na to, że Warner Bros będzie chciało rzucić na to okiem, ponieważ zdecydowanie się dla nich nadaje. Wydaje mi się, że omawiają temat prequela „Lśnienia”. Tak naprawdę zrobiłem prequel powieści, ale był on wycięty z ostatecznego utworu gdy Doubleday wydawał go w swoim czasie. Nazywa się „Before the Play” i zawiera sporo rzeczy które, zakładam, Warner Bros by chciał, to znaczy o tym jak hotel stał się zły i o tym jak niektórzy, zanim zjawili się Torrancowie, napotkali nadprzyrodzone siły.

Kto nie chciałby o tym przeczytać?

Nigdy nie zostało to wydane. Jeżeli zaznajomisz się z miniserialem który zrobiłem wraz z Mickiem Garrisiem możesz zobaczyć na jego początku kawałek tego. W jednym z pokoi dochodzi do strzelaniny i był to fragment „Before the Play”. Mafijna mokra robota. Było to raz opublikowane w formie chapter booka. Gdzieś jest to dostępne, ale niech mnie diabli wezmą jeżeli wiem gdzie.

Co więc twoim zdaniem należy się znaczącemu autorowi od Hollywood, gdy podejmują się przeniesienia powieści na ekran?

Należy się sprawiedliwe i równe potraktowanie i, no dobra, zawsze sobie mówiłem, nie mogę zrozumieć dlaczego jakikolwiek filmowiec wydaje milion dolarów za książkę, a następnie tworzy coś, co przypomina ją w niewielkim stopniu. Więc myślę sobie, że należy im się sprawiedliwe i równe potraktowanie. Pozwól mi Mike powiedzieć jedną rzecz. Idealnym filmem… pisarzem, który został potraktowany w najbardziej sprawiedliwy i równy sposób, o którym wiem był Ira Levin. Napisał powieść zatytułowaną „Dziecko Rosemary”. I ten film jest powieścią. Do tego stopnia, że możesz powiedzieć ludziom, że jeżeli widzieli film, to nie muszą już czytać książki.

Dlaczego?

Ponieważ są dokładnie takie same. Dokładnie. Do tego stopnia, że Roman Polański dzwonił do Iry Levina i mówił mu: w tej konkretnej scenie użyłeś The New Yorkera z reklamą płaszczów Burberry, chcę mieć ten numer, by położyć go na stoliku do kawy w mieszkaniu ale nigdzie nie mogę go znaleźć. Levin zaśmiał się i powiedział, że to wymyślił. Więc Polański spreparował dokładnie taki jaki był w książce i położył na stoliku.

Zabawne, że to mówisz, ponieważ pamiętam „Świat według Garpa”. Kocham książkę i kocham film, jednak mam wrażenie jakby to były dwa niezależnie istniejące byty.

Zdarza się, w szczególności w przypadku długich książek, że mamy do czynienia z cudem, gdzie książka o objętości 450 stron staje się dwugodzinnym filmem i jest on idealny.

Wydaje się, że gdy mówisz o „sprawiedliwym i równym traktowaniu” masz na myśli to, że autor zasługuje na więcej niż bycie niedopuszczonym do procesu po tym jak powierzył coś o czym myślał przez parę lat i toczył walki by przelać na papier.

Cóż, i tak i nie. To znaczy, znam pisarzy – i nie wymienię nikogo po nazwisku – których nie dopuściłbym na odległość 2000 mil do filmu, który próbuję zrobić, ponieważ są takimi gremlinami. Chcą wkręcić się do środka, popoprawiać i w ogóle. Ale książka zasługuje na sprawiedliwe i równe traktowanie. Pisarz? Nieee.

Więc na co dokładnie zasługuje pisarz?

Tym, na co zasługuje pisarz jest sprawiedliwe rozliczenie jeżeli film odniesie sukces.