Rozmowa Neila Gaimana ze Stephenem Kingiem
Poniżej znajduje się wywiad ze Stephenem Kingiem, który dla brytyjskiego Sunday Times Magazine przeprowadził Neil Gaiman. Jest to wersja surowa, nieco dłuższa niż opublikowana, która ukazała się na oficjalnym blogu Gaimana. Za udostępnienie tłumaczenia bardzo dziękujemy stronie neilgaiman-pl.blogspot.com
„Najważniejszej rzeczy od Stephena Kinga nauczyłem się jeszcze jako nastolatek, czytając jego zbiór esejów na temat horroru i pisarstwa pt. Danse Macabre. Wyjaśnia on tam, że jeśli napiszesz zaledwie stronę dziennie, zaledwie 300 słów, po roku będziesz miał powieść. To było ogromnie pokrzepiające – nagle coś ogromnego i niemożliwego stało się dziwnie łatwe. Jako dorosły tak właśnie pisałem książki, na pisanie których nie miałem czasu, jak choćby Koralinę. Przy okazji tego spotkania ze Stephenem Kingiem zwróciłem uwagę na to, jak swobodnie czuje się on w tym, co robi. Nie słyszy się już o zakończeniu kariery, rzuceniu pisania, nie słychać sugestii, że może skończy z tym wszystkim zanim zacznie się powtarzać. Lubi pisanie o wiele bardziej, niż jakąkolwiek inną pracę, którą mógłby wykonywać i nie wydaje się skłonny z tym kończyć. Chyba, że ktoś przystawiłby mu do głowy pistolet.”
Po raz pierwszy spotkałem Stephena Kinga w Bostonie w 1992 roku. Siedziałem w jego pokoju hotelowym, poznałem jego żonę Tabithę (do której w rozmowie zwraca się „Tabby”) i nastoletnich wówczas synów Joego i Owena. Rozmawialiśmy o pisaniu i pisarzach, o fanach i o sławie.
Gdybym miał przeżyć swoje życie raz jeszcze, mówił King, wszystko zrobiłbym tak samo. Nawet te złe momenty. Ale nie nakręciłbym reklamy telewizyjnej „Czy wiesz kim jestem?” dla American Express. Po tej reklamie cała Ameryka wiedziała, jak wyglądam.
Był wysoki i ciemnowłosy, a Joe i Owen wyglądali jak dużo młodsze kopie swego ojca, prosto z maszyny do klonowania.
Kiedy spotkałem Kinga po raz kolejny, w 2002, wyciągnął mnie na scenę, żebym zagrał na milirtonie razem z Rock Bottom Remainders. Zespół był skleconą naprędce zbieraniną pisarzy, którzy potrafili na czymś grać i śpiewać lub – jak w przypadku pisarki Amy Tan – wcielić się w rolę dominy śpiewającej These Boots Are Made For Walkin’ Nancy Sinatry.
Po występie rozmawialiśmy w ciasnej łazience na tyłach teatru, bo tylko tam King mógł ukradkiem zapalić papierosa. Był wtedy siwy i wydawał mi się bardzo kruchy. Dopiero wracał do formy po długiej hospitalizacji spowodowanej potrąceniem przez jakiegoś idiotę w vanie i infekcjach, których nabawił się w szpitalu. Narzekał na ból przy schodzeniu po schodach. Martwiłem się wtedy o niego.
A teraz, kolejne dziesięć lat później, kiedy widzę jak King wychodzi z parkingu na Sarasota Key, aby mnie powitać, wygląda dobrze. Nie jest już wątły. Ma 64 lata, a wygląda młodziej, niż dziesięć lat temu.
Dom Kinga w Bangor w stanie Maine jest okazały i gotycki. Wiem to, choć nigdy tam nie byłem. Widziałem zdjęcia w Internecie. Ten dom wygląda dokładnie, jak miejsce, w którym powinien mieszkać i pracować ktoś taki, jak Stephen King. Ma nietoperze z kutego żelaza i gargulce na bramie.
Dom Stephena Kinga na wyspie u wybrzeży Florydy, niedaleko Sarasoty, jest paskudny. Samo miasto to wąski paseczek lądu upstrzony wielkimi domami(Ten należał do Johna Gotti, dowiaduję się, gdy mijamy jeden z ogromnych, białych budynków, otoczony wysokim murem. Nazywamy go Morderczą posiadłością). Brzydota domu Kinga nie jest nawet rozczulająca. To podłużny klocek z betonu i szkła, wygląda jak ogromne pudełko po butach. Tabby wyjaśnia, że zbudował je konstruktor centrów handlowych z materiałów, z których takie centra budowano. Wygląda jak McPosiadłość zbudowana według pomysłu Apple store i nie jest to piękna wizja. Ale kiedy już znajdziesz się w środku, szklane ściany ukazują doskonały widok na plaże i morze, gargantuiczne wrota z niebieskiego metalu rozpływają się w nicość i gwiazdy w kącie ogrodu, a wewnątrz budynku znajdują obrazy, rzeźby i – co najważniejsze – gabinet Kinga. Stoją w nim dwa biurka. Jedno z nich ładne i z widokiem, a drugie – niepozorne, zastawione komputerem, przy którym tyłem do okna stoi sfatygowane, zdezelowane krzesło.
Przy tym właśnie biurku King siada codziennie i pisze. Obecnie pracuje nad książką Joyland, powieścią o seryjnym zabójcy w parku rozrywki. Za oknem widać fragment ogrodzonego terenu, po którym olbrzymi afrykański żółw pustynny przechadza się niczym ogromny wędrujący kamień.
Ze Stephenem Kingiem zetknąłem się po raz pierwszy na długo zanim spotkałem go osobiście. Było to na londyńskim dworcu East Croydon około roku 1975. Miałem czternaście lat. Znalazłem książkę z całkowicie czarną okładką. Jej tytuł brzmiał Miasteczko Salem. To była druga powieść Kinga, o pierwszej, króciutkiej powieści Carrie o nastolatce z paranormalnymi zdolnościami, nie wiedziałem. Nie położyłem się spać, dopóki nie skończyłem czytać Miasteczka Salem, byłem zachwycony dickensowskim portretem małego amerykańskiego miasteczka unicestwionego z powodu pojawienia się wampira. I nie był to miły wampir, tylko wampir z prawdziwego zdarzenia. Skrzyżowanie Draculi z Peyton Place. Potem kupowałem każdą nową książkę Kinga. Niektóre były wspaniałe, inne nie. Ale nic nie szkodzi. Ufałem mu.
King zaczął pisać Carrie, ale ją porzucił. Tabby King wyciągnęła ją z kosza, przeczytała i zachęciła męża do jej skończenia. Byli biedni, a potem King sprzedał Carrie i wszystko się zmieniło. A on pisał dalej.
W drodze na Florydę przesłuchałem trwający ponad 30 godzin audiobook 63, powieści Kinga o podróżach w czasie. Opowiada ona o licealnym nauczycielu angielskiego (King był nim, gdy pisał Carrie), który z 2011 trafia do roku 1958 poprzez tunel czasoprzestrzenny mieszczący się magazynie dawnej restauracji, z misją uratowania Johna F. Kennedy’ego od kuli Lee Harveya Oswalda.
Jak zwykle u Kinga, opowieść sprawia, że chcesz wiedzieć co dokładnie stanie się dalej. Zawiera elementy horroru, ale stanowią one właściwie przyprawę dla opowieści, która jest po części dokładną w najdrobniejszych szczegółach powieścią historyczną, po części historią miłosną, a na pewno rozważaniami na temat natury czasu i przeszłości.
Biorąc pod uwagę zakres kariery Kinga trudno jest opisać cokolwiek, co robi, jako anomalię. King działa na granicy literatury popularnej, zahaczając czasami o literaturę faktu. Jego kariera (Większość pisarzy nie miewa kariery. My po prostu piszemy kolejne książki.) jest osobliwie odporna na krytykę. Jest popularnym powieściopisarzem, co niegdyś, a może i nadal, stanowi opis autora konkretnego typu książek: książek, które za poświęcony im czas odwdzięczą się przyjemnością czytania i fabułą, jak dzieła Johna D. MacDonalda (Dallas ’63 jest ukłonem Kinga w jego stronę.) Ale jest nie tylko popularnym powieściopisarzem. Wydaje się, że niezależnie od tego, co napisze, zawsze będzie autorem horrorów. Zastanawiam się, czy to go frustruje.
Nie. Mam rodzinę, która ma się dobrze. Wystarcza nam pieniędzy na jedzenie i kupowanie innych rzeczy. Wczoraj mieliśmy spotkanie Fundacji Kinga (to prywatna fundacja przeznaczająca środki na rozmaite cele charytatywne). Stephanie, moja szwagierka, wszystko organizuje, a my wspólnie siadamy i przekazujemy pieniądze. To dopiero jest frustrujące. Co roku przeznaczamy taką samą ilość pieniędzy na inny cel… to jak wrzucanie ich do studni bez dna. To jest frustrujące.
Nigdy nie myślałem o sobie jako o autorze horrorów. To inni tak o mnie myślą. A ja sam nigdy nic na ten temat nie mówiłem. Tabby i ja na początku nie mieliśmy nic i byliśmy przerażeni, że zostaniemy z niczym. Więc jeśli ktoś chciał mówić „jesteś tym a tym”, nie przeszkadzało nam to, dopóki książki się sprzedawały. Myślałem sobie, że będę siedział cicho i pisał to, co chcę pisać. Coś takiego, jak opisujesz zdarzyło mi się po raz pierwszy, kiedy pracowałem nad książką „Cztery pory roku” Był to zbiór opowiadań, które pisałem jak wszystkie inne: przyszedł mi do głowy pomysł i postanowiłem go zapisać. Była tam więzienna opowieść „Rita Hayworth i skazani na Shawshank”, było opowiadanie inspirowane moim dzieciństwem pt. „Ciało” oraz opowieść o dzieciaku, który odkrywa nazistę – „Uczeń szatana”. Wysłałem je do wydawnictwa Viking, w którym moim redaktorem przez długie lata był John Williams. To znakomity redaktor, zawsze przyjmował moje teksty tak, jak były i nie chciał ich na siłę zmieniać. Wysłałem mu „Cztery pory roku”, a on odpowiedział, że nazwałem je „porami roku”, a napisałem tylko trzy. Więc dopisałem jeszcze jedno, „Metodę oddychania”, i książka była gotowa. Dostałem najlepsze recenzje w życiu. I wtedy po raz pierwszy ludzie pomyśleli „to coś więcej, niż tylko horrory”. Któregoś dnia byłem w supermarkecie i podeszła do mnie starsza kobieta z rodzaju tych, które powiedzą ci bez ogródek, co myślą. Powiedziała „Wiem, kim pan jest, pisze pan horrory. Nie czytam pana książek, ale szanuję pana prawo do ich pisania. Po prostu wolę bardziej życiowe historie, jak tych „Skazanych na Shawshank”.” Powiedziałem jej, że ja to napisałem. A ona odpowiedziała „Nieprawda” i sobie poszła.
To się zdarza bez przerwy. Tak było, kiedy King wydał Misery, opowieść o toksycznych fanach. Tak samo było przy okazji Worka kości, gotyckiej opowieści o duchach z pisarzem w roli głównej, która miejscami nawiązuje do Rebeki Daphne De Maurier. Tak samo było, gdy przyznano mu Medal Narodowej Fundacji Książki za wkład w literaturę amerykańską.
Nie rozmawiamy w wielkim, betonowym, pudełkowym domu. Siedzimy nad basenem należącym do mniejszego domu przy tej samej ulicy, który Kingowie kupili dla odwiedzających ich gości. Zatrzymał się tam Joe King, piszący pod pseudonimem Joe Hill. Nadal jest podobny do ojca, choć nie wygląda już jak jego klon i sam odniósł ogromny sukces jako autor książek i powieści graficznych. Wszędzie zabiera ze sobą iPada. Joe i ja przyjaźnimy się.
W powieści Worek kości Stephen King umieścił pisarza, który przestał pisać nowe rzeczy, ale wciąż publikuje nagromadzone książki. Zastanawiam się, jak długo wydawcy Kinga mogliby utrzymać jego śmierć w tajemnicy.
King uśmiecha się. Pomysł na pisarza z Worka kości przyszedł mi do głowy dawno temu, kiedy usłyszałem, że Danielle Steele pisała trzy książki rocznie, a wydawała tylko dwie. Wiedziałem też, że Agatha Christie zachomikowała kilka książek na zwieńczenie swej kariery pisarskiej. Gdybym umarł teraz i wszyscy utrzymywali tę wiadomość w tajemnicy, książek starczyłoby do 2013 roku. Jest już gotowa kolejna powieść z cyklu „Mroczna Wieża”, „Wiatr przez dziurkę od klucza”, która zostanie wkrótce wydana. Gotowy jest też „Doctor Sleep”. Czyli co byłoby gotowe, jeśli przejechałaby mnie, jak Margaret Mitchell, taksówka? Nie skończyłbym „Joyland”, ale Joe mógłby ją skończyć bez najmniejszego problemu. Jego styl trudno odróżnić od mojego, a jego pomysły są lepsze, niż moje. Joe rzuca pomysłami, jak sypiące iskrami fajerwerki. Ja chciałbym zwolnić tempo. Mój agent targuje się z wydawcą o książkę „Doctor Sleep”, która jest kontynuacją „Lśnienia”, bo długo nie chciałem pokazać im rękopisu. Potrzebowałem chwili oddechu.
Dlaczego postanowił napisać kontynuację Lśnienia? Nie mówię mu, jak bardzo ta książka mnie przeraziła, kiedy miałem szesnaście lat, ani jak uwielbiałem, a jednocześnie byłem zawiedziony filmem Kubricka.
Napisałem ją, bo było to już bardzo męczące. Powiedz tylko, że wracasz do książki, która była kiedyś niezwykle popularna i chcesz napisać kontynuację. Ludzie będą kojarzyć książkę, którą czytali jako dzieciaki. Dzieciakom wydawała się naprawdę przerażająca, a kiedy jako dorośli przeczytają sequel mogą pomyśleć, że nie jest równie dobry. Wyzwanie polega na tym, żeby uczynić ją równie dobrą – albo zupełnie inną. Jest z czym się mierzyć. To nie lada wyzwanie.
Chciałem napisać „Doctor Sleep”, bo chciałem przekonać się, co stanie się z Dannym Torrence kiedy dorośnie. A wiedziałem, że będzie pił, bo jego ojciec był pijakiem. W „Lśnieniu” brakowało mi tego, że Jack Torrence był zatwardziałym, wytrawnym pijakiem, który nigdy nie próbował korzystać z grup wsparcia typu Anonimowych Alkoholików. Pomyślałem sobie, no dobrze, zacznę od Danny’ego Torrence’a w wieku lat czterdziestu. Będzie jednym z tych facetów, którzy zarzekają się, że „nigdy nie będę jak mój ojciec, nigdy nie będę się nad nikim znęcał jak mój ojciec”, a potem kiedy mają 37 czy 38 lat zdają sobie sprawę, że są pijakami. Potem zacząłem się zastanawiać, jakie życie wiedzie ktoś taki? Na pewno imał się różnych źle płatnych zajęć, wylądował w więzieniu, a teraz pracuje jako dozorca w hospicjum. Bardzo chciałem umieścić go w hospicjum, bo ze względu na lśnienie może pomagać ludziom przechodzić na drugą stronę. Nazywają go „Doktor Sen” i wiedzą, że trzeba go zawołać, gdy do pokoju wejdzie kot i usiądzie na czyimś łóżku. Pisałem o facecie, który jeździ autobusem, jada w McDonaldzie, a przy wyjątkowych okazjach w Red Lobster. Nie o kimś, kto bywa w Sardi’s.
Stephen i Tabitha poznali się wśród regałów bibliotecznych Uniwersytetu Maine w 1967 roku i pobrali w 1971. On po otrzymaniu dyplomu nie dostał posady nauczycielskiej, więc pracował w przemysłowej pralni, na stacji benzynowej i jako dozorca. Skromny dochód co jakiś czas uzupełniał honorariami za opowiadania, zwykle horrory, sprzedawane magazynom dla mężczyzn w stylu Cavalier. Byli biedni jak myszy kościelne. Mieszkali w przyczepie, a King pisał na prowizorycznym biurku zainstalowanym pomiędzy zmywarką i suszarką. Wszystko zmieniło się w 1973, kiedy na sprzedaży Carrie zarobił 200 tys. dolarów. Jestem ciekaw, kiedy King przestał martwić się o pieniądze.
Zastanawia się chwilę. W 1985. Wówczas Tabby od dłuższego czasu rozumiała, że nie musimy się już martwić o te rzeczy. Ja nie. Byłem przekonany, że w końcu odbiorą mi te pieniądze i z trójką dzieci będę musiał znów zamieszkać w wynajętym domu, że to wszystko jest zbyt piękne, by było prawdziwe. W okolicach roku 1985 zacząłem się rozluźniać i myśleć „jest dobrze, wszystko będzie dobrze.”
Ale nawet teraz to wszystko (ruchem ręki wskazuje basen, dom gościnny, wyspy i liczne McPosiadłości w okolicy) jest dla mnie bardzo dziwne, choć mieszkam tu tylko przez trzy miesiące w roku. W Maine mieszkamy w jednym z najbiedniejszych hrabstw. Wielu spośród ludzi, których widujemy i z którymi się zadajemy zarabia wycinaniem drzew, wywozem śmieci itp. Nie próbuję pokazać, że się z nimi utożsamiam, ale jestem zwykłym facetem i po prostu mam taki jeden talent, z którego korzystam.
Nic nie nudzi mnie bardziej, niż Nowy Jork i kolacja w supermodnej restauracji, gdzie musisz siedzieć i czekać przez cholerne trzy godziny. No wiesz, zamawia się drinki przed jedzeniem, wino po, trzydaniowy posiłek, potem jeszcze kawa, ktoś poprosi o pieprzoną francuską prasę i inne tego typu bzdury. Dla mnie to, co naprawdę dobre, to przejażdżka do Waffle House, by zamówić jajecznicę i gofry. Kiedy mijam po drodze pierwsze miejsce, gdzie podają gofry – wiem, że jestem na południu. To jest naprawdę dobre.
Płacą mi absurdalną ilość pieniędzy, zauważa King, za coś, co robiłbym za darmo.
Kiedy Stephen King miał cztery lata jego ojciec wyszedł po papierosy i już nigdy nie wrócił, więc samotnie wychowywała go matka. Steve i Tabby mają trójkę dzieci: Naomi, która jest unitariańską pastor i sprawia pieczę nad swoją cyfrową parafią oraz Joego i Owena, którzy obaj są pisarzami. Joe kończy trzecią powieść, a pierwsza powieść Owena wyjdzie w 2013.
Rozmyślam o dystansie i o zmianach. Czy łatwo jest pisać o ludziach wykonujących prace fizyczne w 2012 roku?
Jest zdecydowanie trudniej. Kiedy pisałem „Carrie” i „Miasteczko Salem” sam byłem o krok od zarabiania siłą własnych mięśni. Ale prawdą jest również – i Joe wkrótce to odkryje – że kiedy masz małe dzieci, znaczniej łatwiej jest o takich dzieciach pisać, bo przyglądasz się im i masz je w pobliżu na okrągło. Ale twoje dzieci dorastają. Trudniej mi pisać o dwunastoletniej dziewczynce w „Doctor Sleep”, niż o pięcioletnim Dannym ze „Lśnienia”, bo jako model Danny’ego służył mi Joe. Nie chodzi mi o to, że Joe ma zdolność lśnienia, jak Danny, ale wiedziałem kim jest, jak się bawi, co chciałby robić itd. Ale koniec końców chodzi o to, że jeśli Ty możesz wymyślić te wszystkie bajeczne rzeczy, które wydarzyły się w „Amerykańskich bogach”, a ja mogę wymyślić Magiczne Drzwi, to z pewnością mogę też ruszyć głową i wyobrazić sobie, jak to jest pracować fizycznie przez dziesięć godzin dziennie.
Teraz robimy to, co zwykli robić pisarze: rozmawiamy o swoim rzemiośle, o tym jak robimy to, co robimy, o tym jak zmyślamy dla zarobku i z powołania. Jego następna książka, Wiatr przez dziurkę od klucza, należy do cyklu Mroczna wieża, który King zaczął obmyślać jeszcze jako nastolatek. Ukończenie cyklu zajęło mu lata i dokonał tego dzięki namowom swych asystentek, Marshy i Julie, które miały dosyć odpowiadania na listy fanów pytających, kiedy opowieść zostanie doprowadzona do końca.
Teraz, kiedy historia została ukończona, King zastanawia się jak bardzo może ją poprawić, spoglądając na cały cykl jakby była to jedna bardzo długa powieść. Czy może napisać kolejną wersję? Ma taką nadzieję. Obecnie Stephen King jest postacią w piątej i szóstej części Mrocznej wieży, a prawdziwy, nie-książkowy pisarz Stephen King zastanawia się, czy usunąć tę postać z kolejnej wersji książki.
Opowiedziałem mu, jak osobliwie toczyły się moje przygotowania do opowiadania, nad którym ostatnio pracowałem, bo kiedy zacząłem szukać potrzebnych informacji, z fabularnego punktu widzenia wszystko już na mnie czekało. Stephen kiwa głową ze zrozumieniem.
Dokładnie – wystarczy, że się rozejrzysz i wszystko jest na wyciągnięcie ręki. Najwyraźniej coś takiego przydarzyło mi się, kiedy Ralph, mój ówczesny agent, powiedział „To trochę szaleństwo, ale masz może pomysł na powieść, którą można by publikować w odcinkach, jak Dickens?”, a ja miałem w głowie opowieść, która walczyła, żeby wydostać się na zewnątrz. I to była „Zielona mila”. Wiedziałem od razu, że jeśli mam to zrobić, muszę się w tej historii zanurzyć. Zacząłem pisać i trzymałem się na bezpieczną odległość od daty publikacji [kolejnego fragmentu]. Ponieważ.. . Steve waha się, próbuje wyjaśnić to tak, żeby nie zabrzmiało głupio. Za każdym razem, kiedy czegoś potrzebowałem, to coś już na mnie czekało.
Kiedy John Coffey trafia do więzienia ma zostać stracony za zamordowanie dwóch dziewczynek. Wiedziałem, że tego nie zrobił, ale nie wiedziałem, że facet, który to zrobił znajduje się w tym samym więzieniu i nie wiedziałem jak do tego doszło, ale kiedy zacząłem pisać – wszystko już na mnie czekało. Po prostu po to sięgnąłem. Wszystko złożyło się z jedną całość, tak jakby istniało już wcześniej.
Nigdy nie myślę o opowiadaniach jak o czymś zrobionym, dla mnie są to zawsze rzeczy znalezione. Tak jakby można wyciągnąć je z ziemi, podnieść z podłogi. Ktoś mi kiedyś powiedział, że w ten sposób bagatelizuję własną kreatywność. Być może, a być może nie. A teraz mam nierozwiązany problem w opowiadaniu, nad którym pracuję. Ale nie jest to problem, który nie daje mi spać po nocach. Mam przeczucie, że kiedy nadejdzie odpowiedni moment, rozwiązanie będzie na mnie czekało…
King pisze codziennie. Kiedy nie pisze, jest nieszczęśliwy. Kiedy pisze, świat jest dobrym miejscem, więc pisze. To proste. Siadam do pisania około ósmej piętnaście rano, pracuję do za piętnaście dwunasta i przez ten czas, to wszystko jest prawdziwe. A potem po prostu się odłączam. Zwykle udaje mi się napisać około 1200 – 1500 słów, to około sześciu stron. Chcę, żeby te sześć stron urosło do pełnej książki.
Zaczynam objaśniać Kingowi swoją teorię: kiedy w odległej przyszłości ludzie będą chcieli dowiedzieć się, jak żyło się między rokiem 1973, a obecnym, odpowiedzi będą szukać u Kinga. Bo w mistrzowski sposób potrafi on przenieść świat, który widzi na karty książki. Powstanie i odejście kaset wideo, pojawienie się Google i smartfonów. To wszystko jest u Kinga, pod warstwą potworów i ciemności, i to wszystko sprawia, że są one bardziej realne.
King jest pełen optymizmu. Wiesz, że nie sposób przewidzieć co przetrwa próbę czasu, a co nie. Kurt Vonnegut kiedyś powiedział, że za 200 lat, kiedy ludzie będą się chcieli przekonać jak żyło się w XX wieku, sięgną do Johna D. McDonalda, ale ja nie jestem o tym przekonany. Wydaje się, że już o nim zapomniano. Ale ja sam staram się przeczytać jakąś jego powieść za każdym razem, kiedy tu przyjeżdżam.
Przerwy w mojej rozmowie ze Stephenem Kingiem wypełniają wzmianki o pisarzach. I zdaję sobie nagle sprawę, że każdy z nich jest, lub był, popularnym autorem dzieł czytanych – z ogromną przyjemnością – przez miliony.
Wiesz, co jest najdziwniejsze? W ubiegłym tygodniu byłem na targach książki w Savannah… Zdarza mi się to coraz częściej. Wyszedłem na scenę i dostałem owację na stojąco, to było nieco przerażające… bo oznacza, że albo zostałeś ikoną kultury albo oklaskują fakt, że jeszcze żyjesz.
Opowiadam mu o pierwszej owacji na stojąco, jaką widziałem w Ameryce. To była owacja dla Julie Andrews podczas próbnych spektakli Victor/Victoria w Minneapolis. To nie był szczególnie dobry występ, ale dostała owację na stojąco za to, że była Julie Andrews.
Ale dla nas jest to bardzo niebezpieczne. Wolałbym, żeby ludzie lubili moje prace, niż mnie samego.
A co z nagrodami za całokształt twórczości?
Wręczanie mi ich sprawia ludziom ogromną przyjemność. Wszystkie te nagrody trafiają do składziku, ale oni o tym nie wiedzą.
W tym momencie pojawia się Tabby King mówiąc, że czas na obiad, a po chwili dodaje, że w większym domu ogromny afrykański żółw pustynny właśnie próbował zgwałcić kamień.