Jakub Ćwiek „Writers INC”

Jakub Ćwiek – polski autor fantastyki; autor książek: 'Liżąc ostrze’, 'Ciemność płonie’, 'Gotuj z papieżem’, 'Ofensywa szulerów’, 'Krzyż południa. Rozdroża’, serii 'Kłamca’, 'Dreszcz’ i 'Chłopcy’. Animator kultury, konferansjer, dziennikarz, felietonista, scenarzysta, miłośnik i znawca popkultury. Studiował kulturoznawstwo i scenariopisarstwo na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach.

cwiek3

W listopadzie 2006 roku wraz z członkami redakcji StephenKing.pl spełnił jedno ze swoich marzeń i wybrał się na spotkanie z Kingiem mające miejsce w Londynie.

Poniższe opowiadanie powstało z okazji 10. urodzin SK.PL.

Ilustracje wykonał Darek Kocurek.

 

writers_okladka

Writers INC.

Dla Mando, Nocnego i Rycha.
Za Londyn.

Bill właściwie nie wiedział, dlaczego zapalił. Minęły już co najmniej trzy lata od momentu, gdy rozsądek i plastry wzięły u niego górę nad tym durnym nawykiem i aż do dzisiaj ani razu nie poczuł potrzeby, by do draństwa wracać. A tu nagle telefon, cześć, cześć, spotkajmy się, kiedy?, teraz, za godzinę będę na lotnisku, więc może tam, dobra. I w chwilę potem Bill już pędził przez pół miasta, kupując po drodze paczkę lucky strike’ów. Oczywiście oryginalną, z czerwonym kółkiem, nie jakieś tam zboczone wynalazki dla tych, co wolą się zabijać zdrowiej.

I teraz palił. Jednego, potem drugiego, w ciasnej przestrzeni dla palących, otoczony przez desperatów, którzy chwilę temu wysiedli z samolotu i dosłownie nie mogli wytrzymać. W większości byli to przyjezdni z Europy: kilku Polaków, jeden chyba Niemiec albo Szwed, zgrabna, subtelna Francuzka. Bill czuł się między nimi niczym ambasador – jedyny człowiek w całych Stanach zdolny ich wszystkich zrozumieć.

Ambasador? Jezu!, ofuknął się w myślach. Pierdoli ci się we łbie, zwyczajnie cię powaliło.

Westchnął, zaciągnął się po raz ostatni i wcisnął niedopałek do zapchanej popielniczki. Poprawił marynarkę, przyczesał przerzedzone włosy, poprawił okulary.

– Miejmy to już za sobą – mruknął, ruszając w stronę wejścia do terminalu.

Człapiąc właściwie, pomyślał. Tacy jak on, mali, grubi, ale przy tym nie tak zabawni jak chociażby Danny DeVito, nigdy nie chodzą. Zawsze człapią…

***

Skąd Bill znał Teda Greena? Najprawdopodobniej z kursu creative writing w szkole średniej, choć Ted twierdził, że poznali się dużo wcześniej, jeszcze w podstawówce, tylko Bill po prostu nie pamięta.

– A żałuj – mówił zawsze, szeroko prezentując garnitur białych zębów. – Bo to była niezwykła przygoda.

Bill potrzebował miesiąca, by się zorientować, że ta wypowiedź to nawiązanie do filmu. Nigdy nie był zbyt, jak to się mawia? Kumaty?

A mimo to, to właśnie on zadebiutował pierwszy. I to od razu książką, z czego był niezwykle dumny, bo podobno taka sytuacja zdarza się jednak rzadko. I choć „Memento łupieżcy” nie było specjalnie udaną publikacją, to jednak liczył się sam fakt. Za zaliczkę dało się kupić używany samochód, zdobyte punkty wiary w siebie zainwestował w dziewczynę. Tak właśnie Bill został pisarzem.

A potem przestał nim być, bo ileż można się łudzić, że to, co mamy za chwilową niemoc, to wcale nie stan permanentny? Że głuchy telefon to wynik tego, że wydawnictwa dzwonią akurat wtedy, gdy na chwilę wyszliśmy z domu, bo jak ostatnie łosie podaliśmy stacjonarny zamiast komórki?

Trzeba się zająć życiem, powiedziała dziewczyna, ta sama, której zaimponował kiedyś samochodem i książką. A potem odeszła, nie czekając ani na samą przemianę, ani tym bardziej na jej efekty. Które oczywiście nadeszły, bo Bill zrozumiał i poszedł naprzód, doganiając resztę świata, by w końcu zająć miejsce w szeregu.

I kiedy już zaczęło mu się tam robić całkiem miło, wygodnie i codziennie, w jego życiu znowu pojawił się Ted z tym swoim uśmiechem Roberta Redforda. Najpierw szczerzył się tak z plakatów w metrze, potem z autobusów i witryn księgarni. Wreszcie zadzwonił i teraz mieli się spotkać. Czyżby po to, by podjąć współpracę? Napisać coś wspólnie? A może Ted potrzebował porządnego redaktora, bo ci, których dało mu wydawnictwo, mówiąc delikatnie spierdolili robotę?

Oczywiście była też opcja, że Ted zadzwonił ot tak, z sentymentu, ale tej myśli Bill wolał do siebie nie dopuszczać.

Bo po raz kolejny w życiu miał nadzieję…

***

Ted nie zmienił się jakoś specjalnie od czasów szkoły średniej. Oczywiście trochę się postarzał, jego twarz pokryła się siateczką zmarszczek, a jeansy i T-shirt z AC/DC zostały zastąpione przez sportowy garnitur, ale poza tym wszystko było po staremu. Ten sam humor, te same zainteresowania, to samo…

Nie, mruknął w myślach Bill. To nieprawda. W tym facecie zmieniło się wszystko. Zupełnie jak u niego, tyle, że na lepsze. Tak jakby Ted miał teraz szczęścia za dwóch…

Usiedli przy przeszklonym stoliku, zamówili kawę. Ted domówił jeszcze sernik, Bill pokazał na swój brzuch.

– Odpuszczę, oponka ciąży mi coraz bardziej i niedługo będę się musiał na niej turlać – stwierdził.

– Tak? – Green kolejny raz zaprezentował Redforda. – To musisz uważać, żeby miała dobry bieżnik.

I taki gość jest wziętym pisarzem. Rany! Bill poprawił się na niewygodnym krzesełku, odchrząknął.

– Wiesz, Ted? Zapomniałem ci podziękować, że znalazłeś dla mnie chwilę – zaczął. Trochę zbyt szybko, zbyt niepewnie. Jak na rozmowie o pracę. – Jestem pewien, że masz teraz huk roboty, te wszystkie promocje, spotkania…

Green machnął ręką.

– To akurat żadna praca – stwierdził. – Jeździsz, pławisz się w chwale, stukasz miłośniczki literatury w pokojach hotelowych…

Zaśmiał się, podkreślając chyba, że miał to być żart, ale Bill nie był pewien. Kiedyś, w dawnych czasach jednak się znali, a przecież tamten nie mógł się zmienić aż tak bardzo.

– Poza tym nie spotkałem się z tobą tak tylko towarzysko – dodał Ted. – Mam do ciebie sprawę.

Serce Billa zabiło szybciej. A więc jednak. A więc, kurwa, jednak!

– Dalej piszesz? – zapytał Ted.

– Wiesz, czasem. Ostatnio mam trochę zastój, ale za to cały czas pracuję nad warsztatem i…

Ted przyłożył palec do ust i Bill natychmiast się zamknął.

– Mam dla ciebie propozycję – oznajmił Green. – I jeżeli ją przyjmiesz, masz ogromną szansę za rok być autorem bestsellerów.

– Zamieniam się w słuch.

writers_wizytowka

***

Adres się zgadzał. Bill jeszcze raz spojrzał na wizytówkę i porównał logo z tym na ścianie budynku. Oficjalna firma w wieżowcu pełnym kancelarii prawniczych – to powinno kupić im choć troszkę zaufania. Ale jeśli Ted mówił prawdę, obszar ich działania i sposób zarobkowania był co najmniej dziwny. Może prali brudne pieniądze?

Masz ogromną szansę być autorem bestsellerów, zapewniał Ted i całym sobą pokazywał, że to możliwe. Niby czemu miałby kłamać?

– Nie wiem, może dla żartu – mruknął Bill na głos i podrapał się po głowie. Jakaś kobieta w eleganckim płaszczu, przechodząca właśnie obok, posłała mu pogardliwe spojrzenie. Nie dziwił jej się wcale – w swoim wytartym prochowcu i skrytej pod nim sztruksowej marynarce wyglądał jak parodia detektywa z taniego kryminału noir. No i na pewno nie pasował do tego miejsca, tych okolic.

Za rok. Ogromną szansę.

Bill zerknął na zegarek i kolejny raz tego dnia przeszedł przez szklane drzwi wiedziony nadzieją.

***

– Do Writers INC, z polecenia Teda Greena – powiedział, podając prawo jazdy recepcjonistce, młodej dziewczynie o rudych włosach i prześlicznej, piegowatej twarzy. Wyglądała jak stażystka, ale głos i spojrzenie miała zimne i profesjonalne.

Oddała mu dokument i wręczyła przepustkę z napisem „Gość”

– Windą na siódme i po lewej. Jeszcze podpis proszę.

Za rok nie będę składał podpisów, tylko autografy, zaśmiał się w duchu, ale bardziej niż żart brzmiało to jak marzenie dzieciaka. Cholera, co ta firma takiego robi, że może stworzyć bestsellerowych pisarzy? To spece od marketingu? Pijarowcy? I dlaczego Ted musiał być aż tak tajemniczy?

W ramach kontraktu zobowiązałem się też do podsunięcia im kogoś dobrze rokującego, powiedział podczas spotkania na lotnisku. I od razu pomyślałem o tobie, Bill. Ty zawsze miałeś to coś.

Bill przeczesał włosy i zaraz z zawstydzeniem strzepał z arkusza wejść drobinki łupieżu.

Recepcjonistka chyba nawet tego nie zauważyła. Albo była zwyczajnie uprzejma.

– Siódme, tak? – upewnił się.

– Tak – odparła. – I po lewej.

Bill przeszedł minął bramkę ochrony i wsiadł do windy.

Zdziwniej i zdziwniej, pomyślał. Sam nie wiedział, dlaczego.

writers_budynek

***

Wysiadł na siódmym i skierował się w lewo. Zatrzymał się przy przeszklonych drzwiach z logo Writers INC, nacisnął przycisk interkomu, zapytany przedstawił się i kolejny raz powiedział, że przychodzi z polecenia Teda. Zabrzęczało. Pchnął drzwi i wszedł do środka.

Przy biurku recepcji czekał już na niego jakiś mężczyzna. Chudy, o niezdrowej, woskowej skórze, ale oczach pogodnych i wesołych. Niczym wesoła śmierć z kreskówek Looney Tunes. Gdy tylko Bill podszedł nieco bliżej, mężczyzna wyciągnął doń rękę.

– Witam serdecznie, panie Cutter. Nazywam się Gaunt. Leland Gaunt. Pan Green dużo nam o panu opowiadał. Miałem też okazję czytać pańską powieść.

– Ooo. – To ostatnie zaciekawiło Billa. Przez całe życie słyszał taki komentarz może trzy albo cztery razy. Nie wiedział nawet, że „Memento…” jest jeszcze do zdobycia. – I co pan o niej sądzi?

– Sądzę, że bardzo dobrze się stało, że się spotkaliśmy, panie Cutter. Kawy, herbaty?

Bill roześmiał się i skinął głową.

– Herbaty. Kawy nie pijam.

– To się okaże, panie Cutter – odparł Gaunt i wskazał ręką na uchylone drzwi nieopodal. – Jak pan sądzi, możemy zaczynać?

Bill wzruszył ramionami.

Masz ogromną szansę za rok być autorem bestsellerów.

– Tak, panie Gaunt. Chyba już najwyższa pora.

***

Pomieszczenie, w którym się znaleźli, małe, ale w jakiś sposób przestronne, z wygodną kanapą i stolikiem, przywodziło na myśl salki socjalne korporacji albo też te konferencyjne w firmach chcących uchodzić za ultranowoczesne. Białe ściany, fantazyjny kształt przeszklonego blatu, pufy po obu stronach kanapy, a wszystko to w jaskrawych odcieniach niebieskiego, żółci i czerwieni. Trąciło pstrokacizną i bezguściem, ale w tym miłym, swojskim znaczeniu. Człowiek czuł, że może wyjąć kij z dupy, odstawić go w kącie i powiesić nad nim nadprogramowe IQ.

– Proszę, niech pan siada – zachęcił Gaunt, wskazując kanapę. Sam rozpiął guzik marynarki i opadł na czerwoną pufę. Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął grubą kopertę, którą nonszalanckim gestem rzucił na stół.

– Co to? – zapytał Bill, sadowiąc się na kanapie. Nie za twardej, nie za miękkiej. W sam raz. Uśmiechnął się do tej myśli rodem z książeczki dla dzieci. Kolejnej już zresztą tego dnia. Ścieżka do marzeń wiedzie przez dziecięce wspomnienia; kto to kiedyś powiedział?

Gaunt złożył ręce w piramidkę.

– W tej kopercie znajduje się umowa między Writers INC a panem zawierająca szczegóły naszej transakcji – powiedział. – Oczywiście dostanie pan czas, by się z nią zapoznać w spokoju, ale pozwolę sobie wskazać najważniejsze punkty, wśród których jest zapis o naszym wynagrodzeniu, dwadzieścia procent pańskich dożywotnich dochodów z tytułu honorariów autorskich, jak również o poleceniu naszych usług dwójce pana zdaniem dobrze rokujących adeptów sztuki pisarskiej. Jest też specjalna klauzula tajności zabraniająca panu opowiadania o naszych metodach.

– A co, uprawiacie voodoo? – zadrwił Bill.

Gaunt wyprostował się gwałtownie i w jednej chwili spoważniał, zmrużył oczy, usta ściągnął w ciup.

– To poważne sprawy, panie Cutter – szepnął. – Nie wolno z nich drwić.

Bill zamrugał zaskoczony.

– Znaczy chce pan powiedzieć… – wydusił z siebie. – Znaczy, że poważnie… że trafiłem?

Gaunt ponownie rozparł się na kanapie i znowu wyszczerzył w uśmiechu.

– Ależ skąd – stwierdził. – Ale chciałem zobaczyć pańską reakcję. W środku ma pan ankietę, bardzo proszę o szczere jej wypełnienie. Od pańskich odpowiedzi zależą szczegóły naszej dalszej współpracy.

Bill zmarszczył czoło.

– To znaczy, że mogę się jeszcze nie zakwalifikować?

– Może pan nie unieść ciężaru talentu – odparł Gaunt, wstając. – Wie pan, że to się zdarza. To co? Spotykamy się za godzinkę? Herbata zaraz będzie.

Bill pokiwał głową, a gdy Gaunt wyszedł, sięgnął do koperty. Tak jak powiedział tamten, w środku znajdowała się umowa i kwestionariusz z szeregiem najróżniejszych pytań. Ulubiona potrawa, najstraszniejsze wspomnienie z dzieciństwa, orientacja seksualna i ulubiona pozycja, przebyte choroby – niektóre pytania bardzo intymne, inne jakby z wniosku o paszport, szereg takich wielokrotnego wyboru, kilka opisowych.

Nie minęło pół godziny, a Bill uporał się z większością z nich, nie zastanawiając się specjalnie, czy godzą one w jego prywatność, kopią za głęboko czy nie mają związku.

Już za rok możesz być autorem bestsellerów, myślał. Ale nie osiągniesz tego, jeśli – zamiast odpowiadać – zaczniesz zadawać pytania.

W końcu zostało już tylko to o ulubionego pisarza i jego najlepszą książkę. Z tym Bill zawsze miał problem, bo generalnie czytał wszystko, co tylko wpadało mu w ręce i jakoś nie skupiał się specjalnie na autorach, a już na pewno nie umiał wskazać ulubionego. Wpisał więc tego, którego czytał ostatnio – Stephena Kinga. Z powieści wybrał „Duma key”, bo skończył ją czytać w miarę niedawno i była całkiem niezła. A w razie czego miał tekst na świeżo.

– No! – mruknął, odkładając długopis i wstając. Pisząc, przez cały czas musiał się garbić nad niskim stolikiem, więc teraz jego kręgosłup zatrzeszczał i chrupnął głośno na znak protestu.

Spokojnie stary, pomyślał Bill. Już niedługo będzie nas stać na własnego masażystę.

Albo i nie, odezwał się głos w jego głowie. Bo nagle dotarło do niego jak groteskowe jest to wszystko, miejsce formularz, nadzieje. Fabryka autorów bestsellerów? Dobre sobie.

I właśnie wtedy do pokoju wrócił Gaunt.

– O, widzę, że pan już skończył – uśmiechnął się. – Dobrze, doskonale wręcz. To teraz musi pan zaczekać chwilę na zewnątrz, a my przeanalizujemy pański kwestionariusz. Nie, nie tymi drzwiami…

Podszedł do ściany i puknął w nie lekko, a wtedy oczom Billa pokazała się linia drzwi. Gaunt otworzył je i wprowadził Cuttera do wąskiego białego korytarza pełniącego funkcję poczekalni. W środku siedziało już dwóch mężczyzn. Jeden zawzięcie studiował podręcznik prawa. Drugi wyglądał na pijanego.

– Niech pan tutaj zaczeka, panie Cutter – powiedział Gaunt. – I może już zacznie poznawać przyszłych kolegów po fachu. Panowie Stevens i Ziegler są już na wyższym stopniu zaawansowania, ale jestem przekonany, że wkrótce będziecie razem brylowali na literackich salonach.

To powiedziawszy, zniknął za białymi drzwiami. Bill westchnął tylko i usiadł na wolnym miejscu. Niemal dokładnie między dwoma mężczyznami. Wyciągnął rękę do tego z książką.

writers_biuro

– Bill Cutter – przedstawił się.

Tamten podniósł głowę znad książki i spojrzał na Billa jakby ten przybył tu właśnie z innej planety.

– Greg Stevens. Ale nie przeszkadzaj, bo się uczę – odparł. – Muszę dzisiaj zaliczyć prawo, bo jak nie to… – przejechał palcem po szyi.

– Prawo? – zdziwił się Bill. – Tu trzeba zdawać egzamin z prawa?

Stevens przewrócił oczami.

– A kogo wskazałeś jako swojego ulubionego autora?

– Kinga – odparł Bill. – Jakie to ma znaczenie?

– Ogromne – odparł Stevens. – Zresztą dowiesz się wkrótce, kiedy przedstawią ci plan zadań. Ale z tego co wiem, prawa nie będziesz się musiał uczyć. Ja wskazałem Grishama, to teraz mam.

Bill aż zamrugał.

– Chcesz powiedzieć, że oni… że ich metoda polega na tym, że tworzą pisarza na bazie już znanego autora bestsellerów? Każą uczyć się tego samego, żeby potem…

– Nie tylko uczyć – odezwał się drugi z mężczyzn. Ziegler, jeśli Billa nie myliła pamięć. I sądząc po głosie, rzeczywiście był co najmniej wstawiony. – Pan ma przeżywać jak on, doświadczyć radości i nieszczęść swojego idola. Przeczołgać się przez rzekę gówna i wyjść czyściutkim jak łza. Tak jak oni właśnie. A czasem poświęcić się dla sztuki jeśli trzeba…

Bill przyłożył dłonie do skroni i zaczął je masować. To wszystko brzmiało tak niedorzecznie, tak bzdurnie, tak…

– A pan myślisz, że ja tak lubię łazić i siedzieć po pijaku? Ale wybrałem Hemingwaya. A gdy tylko przestajesz się stosować do wytycznych, to zaraz robią krzywdę tobie albo twoim bliskim. Paskudne rzeczy, naprawdę. Jestem tu od roku i widziałem trzech takich, co nie dali rady. Jeden miał być Palahniukiem, ale miał coś do gejów. Inny znowu wpisał Danielle Steel, tyle, że…

– Tak, jasne. Rozumiem. – Bill przerwał ten potok idiotyzmów. Przecież tak się nie tworzy pisarzy, nie można władować komuś do głowy cudzych przeżyć, a potem liczyć, że…

– Wiem, o czym pan myślisz – powiedział Ziegler/Hemingway. – Ale zapewniam pana, że owszem, mogą. I zrobią to. A pan to, o ile dobrze pamiętam, będzie chlał na umór, ćpał i dorabiał w paskudnej pralni i farbiarni. Kiedyś czytałem biografię tego Kinga i łatwego życia to on nie miał. Ale przynajmniej kochającą i rozumiejącą go żonę ma, a i dzieciaki niegłupie. Spokojnie, to też panu ogarną… A, pytanie jedno. Jaką książkę pan wpisał?

– W sensie jako ulubioną? – Oszołomiony natłokiem informacji Bill potrzebował chwili, by sobie przypomnieć. – „Duma key.”

– Uuu. – Ziegler pokręcił głową. – To pisane po wypadku, niedobrze, niedobrze.

– Co niedobrze? – zaniepokoił się Bill.

Ale w tym właśnie momencie do pomieszczenia wrócił Gaunt i poprosił Zieglera do siebie. A ze Stevensem nie dało się rozmawiać.

***

Dwie godziny później w poczekalni zjawiła się dziewczyna z recepcji i wręczyła Billowi kopertę z jego egzemplarzem umowy. Powiedziała, że pan Gaunt jest niestety zajęty, ale wszystko co ważne przyjdzie pocztą i żeby się nie martwił, bo jest teraz klientem Writers INC.

– Pewnie za rok poproszę pana o autograf – powiedziała. I nie brzmiało to jak żart.

Bill uśmiechnął się do niej i do własnych myśli.

Już za rok. Za rok…

EPILOG

Mark Donfrio wciąż nie mógł uwierzyć w swoje szczęście, dlatego szczerzył się do hotelowego windziarza, a potem do sprzątaczki i pary idącej korytarzem. Gdyby mógł, krzyczałby do nich wszystkich:

Wiecie, dokąd idę? Do apartamentu Billa „króla horroru” Cuttera! Powiedział, że jestem obiecujący!

writers_hotelroom

Zatrzymał się przed drzwiami do apartamentu numer 1408, zastukał, a gdy drzwi uchyliły się lekko, skinął głową młodej kobiecie stojącej za progiem. Widział ją często w gazetach na zdjęciach z pisarzem, ale zawsze bez podpisu. Żona? Kochanka? Córka?

– Mark Donfrio do pana Cuttera. Byłem umówiony.

– Wiem, słyszałam o panu wiele dobrego od wczoraj – odparła dziewczyna. – Ale niestety Bill teraz śpi. A potem ma rehabilitację. Więc bardzo mi przykro, ale będzie pan musiał zaczekać do wieczora.

Mark wyszczerzył się do niej. Nie chciał być specjalnie nachalny, a poza tym przecież nigdzie mu się nie spieszyło.

– Oczywiście, rozumiem – odparł. – Jeśli mogę powiedzieć, to w ogóle cud, że pan Cutter jest wciąż wśród nas, bo ta ciężarówka, to… – ściszył głos. – To nie wyglądało na wypadek, tak mi się to widzi.

Dziewczyna zmarszczyła czoło, a jej głos natychmiast stał się chłodny.

– Proszę pana, jeśli jest pan jednym z tych od UFO i spisków rządu, to ostrzegam, że…

– Ależ skąd – Mark pokręcił głową. – Ja tylko… cieszę się że pan Cutter wrócił do pisania po takim wydarzeniu. To musiało go wiele kosztować. Ale mam wrażenie, że teraz to jest nawet, wybaczy pani, nawet lepiej niż było.

– On też tak uważa – zgodziła się dziewczyna. – Więcej nawet. Mówi, że dopiero teraz może się nazywać pisarzem.

Oboje pokiwali głowami jakby rozumieli.

Ale oczywiście nie mieli pojęcia.