Wraz z 'Treachery #6′ kolejna mini-seria dobiegła końca. Według wielu fanów (w tym i niżej podpisanego) był to do tej pory najlepszy rozdział tego projektu, wiec i przed finałem poprzeczka została wysoko zawieszona. Sądzę jednak, że zamykający zeszyt sprostał oczekiwaniom, a cała seria okazała się bardzo dobra zarówno scenariuszowo jak i wizualnie.
Z okładkami do 'The Dark Tower’ bywało różnie. Niestety pod tym względem jest znacznie gorzej niż w równolegle wychodzącym 'The Stand’. 'Treachery’ miała do pokazania jednak kilka całkiem niezłych grafik okładkowych, a co ciekawe była to pierwsza seria wydana według jakiegoś graficznego wzoru (tytuły nie skaczą po całej okładce, nie zmienia się ich wielkość, czcionka czy logo jak bywało do tej pory). Szósty zeszyt ma jedną z lepszych okładek choć nie da się zaprzeczyć, że stanowi ona dość duży spoiler. W ogóle tym razem twórcy trochę przesadzili. W komiksie giną dwie postacie i obie śmierci pokazano nam na okładkach (jedną na zwykłym wydaniu, a drugą na limitowanym).
Skoro jesteśmy już przy wspomnianej scenie śmierci (tej ważniejszej, że się tak wyrażę) to wypada się na chwilę zatrzymać. Szczególnie, że czekaliśmy na nią od momentu powrotu do Gilead. Czytając ostatni zeszyt 'Long Road Home’ początkowo byłem trochę zawiedziony, że nie zakończył się on właśnie tą sceną. W zamian za to dostaliśmy całą trzecią serię która miała poprzedzać to wydarzenie. Jednakże po bliższym przyjrzeniu się książkom doszedłem do wniosku, że jest to zagranie jak najbardziej uzasadnione. Seria 'Treachery’ oczywiście została bardzo rozbudowana o wydarzenia i bohaterów nowych w tym uniwersum, ale szkielet tej opowieści (pobyt Gabrielle w samotni w Debarii, końcowy bal, zatruty sztylet, rozmowa Stevena z żoną podczas tańca, a także finałowa sekwencja) jest zaczerpnięty właśnie z książek.
Zeszyt szósty kojarzyć mi się będzie z dwoma scenami. Finałową (o której jeszcze nie skończylem) oraz rozmową Rolanda z Aileen, która była takim przypomnieniem losów Susan oraz przeznaczenia rewolwerowca i jak się okazało miała też związek z ostatnim kadrem. Co ciekawe, końcówka tej sceny, jest narysowana niezwykle prosto. Fani często narzekali na zbytnie cieniowanie twarzy bohaterów. Tutaj mamy 4 kadry, na których widzimy dwie całe czarne postacie na ciemnym granatowym tle, a efekt jest niesamowity. Następne wydarzenia są jak dla mnie jednak nieco zbyt chaotyczne, ale napomknąć należy, że w tym zeszycie byliśmy świadkami najstarszych tradycji Świata Pośredniego – balu, konkursu na zagadki… oraz konsekwencji jakie czekają oszustów, o czym Roland wspominał w książkach.
Jak do tej pory wszystkie małe finały podobały mi się bardzo mocno, jednak za każdym razem początkowo czegoś mi brakowało. Przy 'Gunslinger Born’ aż prosiło się by ostatni kadr przedstawiał Wieżę, jednak kolejna seria pokazała, że można ją wprowadzić do komiksu znacznie ciekawiej. W 'Long Road Home’ brakowało mi sceny z matką, ale jak się okazało też się myliłem. 'Treachery’ kończy się wręcz perfekcyjnie. Ostatnie dwie strony zadziwiają siłą oddziaływania na czytelnika… który przecież znał tę historię od kilku ładnych lat i wiedział, że właśnie to wydarzy się w zeszycie #6. Po lekturze komiksu powróciłem do jednego z ostatnich rozdziałów 'Czarnoksiężnika i kryształu’ by porównać komiksową wizualizację tej sceny. Jak się okazało twórcy różnili się w szczegółach (co troszkę mnie denerwuje bo nie wiem po co w takim wypadku im fachowiec w postaci Robin), ale to co nam zaprezentowali zrobili perfekcyjnie. Po pierwsze nawiązali do końcowej wizji Rolanda z zeszytu #3 (niektórzy fani zastanawiali się wtedy po co ta wizja skoro nie jest ona prawdą), a po drugie nie uśmiercili Gabrielle od razu. W książce dostaje ona cztery kule i umiera natychmiastowo, a scena ta już nigdy nie opuszcza naszego bohatera. W komiksie jest tylko jeden strzał, a sama Gabrielle wypowiada jeszcze urywane zdanie. Te drobne różnice mogą drażnić (choć pamiętajmy, że w książce przedstawione jest to jako wizja więc może da się przełknąć małe rozbieżności), ale wersja komiksowa zrobiła na mnie duże wrażenie, a cała historia zatacza mały krąg, bo w końcu Ka jest kołem o czym doskonale wiemy.
Pod względem dodatków zeszyt prezentuje się całkiem nieźle. Najpierw opowiadanie Robin zakończone konkursem zagadkowym, w który sami możemy zagrać. Następnie 5 stron Sketchbooka, a w nim zarówno gotowe szkice jak i jakaś dziwaczna strona, która w zasadzie nie wiem czym jest, ale fajnie, że ją dali, gdyż jeszcze czegoś takiego nie było. Dalej mamy 8 kart tarota zrobionych przez Isanove do 'Sorcerera’. Nie wiem po co one tu są i nie wiem jaką rolę będą odgrywać z następnym komiksie, ale zawsze to jakiś nowy dodatek… choć ogólnie to podobają mi się one raczej umiarkowanie. Na koniec 4 okładki – kolorowy wariant limitowany i jego szkicowana wersja oraz zapowiedzi 'Fall of Gilead’ i 'Sorcerer’.
Niestety ostatni zeszyt serii jest zarówno pożegnaniem z jej rysownikiem. Z marvelowego ka-tet wypadł Jae Lee. Na razie nie wiadomo na jak długo się z nim rozstajemy, ale pewne jest, że kolejna seria będzie już bez niego. Szkoda, bo panowie stworzyli tym projektem naprawdę coś niesamowicie charakterystycznego. Myśląc o Mrocznej Wieży widzę w głowie ich świat. Isanove i Lee stanowili kręgosłup tego komiksu i byli prawdziwym ka-tet – jednością z wielu. Mam nadzieję, że za dwa miesiące miło się rozczaruję, ale na razie Wieża niebezpiecznie się chwieje i nie wiem czy jeden Promień da radę ją utrzymać. Chciałbym zobaczyć komiksy MW tworzone przez inną ekipę, ale jeśli byłyby to osobne serie lub one-shoty. Główny projekt wolałbym do końca mieć robiony w jednym składzie. Tak czy inaczej, Lee odszedł w chwale. 'Treachery’ to na razie najlepsza seria, a zeszyt #6 to do tej pory chyba najmocniejszy finał.
Autor: Mando
Data: 19.02.2009
|