Pierwsze graficzne zapowiedzi 'Treachery #4′ mogliśmy oglądać już kilka miesięcy temu. Sama okładka została udostępniona zaraz po premierze pierwszego zeszytu serii i trzeba przyznać, że dawała sporo do myślenia. Po pierwsze zwiastowała powrót Rhei, a po drugie przedstawiała obciętą głowę Stevena Deschain. Nikt raczej nie spodziewał się, że władca Gilead zginie już w połowie projektu i na dodatek twórcy poinformują nas o tym za pomocą okładki, ale nie da się ukryć, że grafika bardzo fajnie rozbudzała ciekawość. Dodatkowo po przeciętnej okładkowo pierwszej serii i znacznie lepszej drugiej, 'Treachery’ na tym polu znów zalicza kilka wpadek, a zeszyt #4 plasuje się na szczęście w czołówce serii.
Wszystkie pytania, które nasuwały się wraz z okładką, zostały rozwiane już wcześniej (w zasadzie od pierwszego zeszytu twórcy bawią się z nami w „zabijanie” Stevena). Rhea pojawiła się na scenie już w finale poprzedniej części, jednakże zeszyt #4, mimo braku tych najbardziej spodziewanych „niespodzianek”, ma nadal wiele do zaoferowania. Najpierw śledzimy Gabrielle i Martena. Kadry nie są tak klimatyczne jak te z zeszytu #3, ale przynoszą więcej konkretów. Dalej przeskakujemy do najlepszych stron komiksu. Trafiamy do sypialni Rolanda, gdzie uczestniczymy w dalszej części wizji rewolwerowca. Tym razem jednak czerwone kadry z Rheą i jej krwawym trofeum, przeplatają się ze scenami z rzeczywistości. Daje to naprawdę niesamowity efekt! Scena niesie za sobą też ważne konsekwencje. Roland wreszcie wybudza się z transu. W międzyczasie uczestniczymy też w naradzie rewolwerowców, podczas której, twórcy uraczyli nas wspaniałą dwustronnicową ilustracją przedstawiającą Johna Farsona, co jest kolejną perełką tego zeszytu.
Trzeba jednak zaznaczyć, że w 'Treachery #4′ nie mamy szalonej akcji ani żadnych zaskakujących zwrotów, które sugerowałaby okładka. Zeszyt jest świetny, ale to raczej taka cisza przed burzą… a przynajmniej mam nadzieje, że czeka nas burza. Mamy jedną kapitalną scenę, kilka fajnych kadrów, ale całość to raczej przedwczesny wstęp do kolejnego wielkiego finału. Oczywiście kilka rzeczy posuwa się do przodu (samo przebudzenie Rolanda jest już sporą zmianą), ale wszystkie sceny (rozmowa Gabrielle z Martenem, narada rewolwerowców czy też samo zakończenie) to wprowadzenie do przyszłych wydarzeń. Oczywiście nie znaczy to, że komiks jest słaby, ale mam nadzieje, że skoro pierwsze kamyki poruszono w zeszycie #4 to w przedostatnim zacznie się już lawina.
Z dodatków jestem tym razem bardzo zadowolony. Tradycyjna „Litania rewolwerowca” znów marnuje miejsce, ale już przywykłem. Poza tym otrzymujemy kolejne opowiadanie Robin. Następnie świetny Sketchbook, który składa się z dwóch części – najpierw 6 miniaturek całych stron przedstawiających pierwsze plany wraz z podpisami, a dalej 3 najlepsze pełnowymiarowe strony z komiksu w ostatecznej wersji szkicowanej. Poza tym widzimy skrócony proces tworzenia kolorowej okładki limitowanej zeszytu oraz drugą część wywiadu z Robin Furth opatrzoną ilustracjami z poprzedniej części (a przyznać trzeba, że wybrano bardzo klimatyczne kadry).
Na zakończenie wypada wspomnieć, że 'Treachery #4′ jest pierwszym zeszytem z całego projektu, w którym nie ma reklam. Przyznać trzeba, że jest to miłe zjawisko. Podobna sytuacja ma miejsce w równolegle wychodzącym 'Captain Trips #4′, jednak tam większość reklam stanowiły stare książki Kinga, co idealnie pasowało do klimatu 'The Stand’. Oczywiście sama obecność reklam nie przeszkadza mi (szczególnie jeśli są to zapowiedzi książek Kinga), ale ich brak jest sporym plusem. Jako ciekawostkę można też wspomnieć, że ponownie na czwartej okładce jest kadr z wcześniejszego zeszytu, który jakoś nie bardzo tu pasuje.
Sam zeszyt oceniam wysoko. Był to wspaniały prezent na święta (to chyba pierwszy „King” wydany w Wigilię), a dodatkowo muszę zaznaczyć, że rozbudził on moje oczekiwania odnośnie zakończenia serii i liczę, że w następnej odsłonie zaserwują nam już „mały finał”.
Autor: Mando
Data: 24.12.2008
|