Ostatni zeszyt 'Man in Black’ to komiks, na który czekałem od chwili ogłoszenia planów na adaptację pierszego tomu ksiązkowej sagi. W teorii to najciekawszy fragment 'Rolanda’ do przedstawienia w takiej formie. Posiadający ogromny potencjał i stanowiący wielkie pole do popisu dla rysownika. Po miesiącach spędzonych w ciemnych podziemnych grotach, wreszcie trafiamy do Golgoty , wreszcie zasiadamy wraz z Rolandem i Martenem pośrodku pustyni czaszek, rozpalamy odnisko i… bez fajerwerków, bez rewelacji, do bólu poprawnie i nijako kończymy ten wielki komiksowy rozdział 'Mrocznej Wieży’.
Oczywiście już teraz wiemy, że wraz z tym komiksem nic tak naprawdę się nie skończyło. Wielkimi krokami zbliża się trzeci duży rozdział komiksowej Wieży, po Człowieku w czerni dostaliśmy jeszcze kilka oderwanych od serii one-shotów, ale wtedy to był ostatni zeszyt, zeszyt, który zamykał długi rozdział w historii wydawniczej Kinga, zamykał długą przygodę, a do tego miał szansę na koniec zrehabilitować się i zostawić bardzo dobre wrażenie po kilku średnich seriach. W przypadku tego rozdziału, problemem jest fakt, że wielu czytelników tak na dobrą sprawę pokochało cykl właśnie dzięki niemu. Pierwszy tom książkowego cyklu to dość nierówna niewiadoma, którą tak naprawdę docenia się dopiero po czasie na co ogromny wpływ ma końcówka i to końcówka sprawiła, że zarówno ja, jak i wielu innych późniejszych fanów, sięgnęło po drugi tom i dało szansę cyklowi. Z jednej strony jest to problem, z drugiej ten rozdział jest wręcz wymarzonym materiałem wyjściowym na finałowy zeszyt. W tym przypadku niestety mamy do czynienia z tym pierwszym. Na wejściu wita nas świetna okładka, ale wnętrze komiksu, z każdą kolejną stroną jest z jednej strony bardzo poprawne a z drugiej sptrasznie nijakie. Mam wrażenie, że ten rysonik kompletnie nie nadaje się do takiego materiału. Alex Maleev przepięknie zilustrował kingowe N., sprawdzał się w komiksach, których akcja rozgrywała się w ciemnych, mrocznych pieczarach, ale jak dla mnie kompletnie nie poradził sobie z wizją Rolanda i przedstawieniem ogromu świata i wszystkich innych wszechświatów. Każdy wcześniejszy mały finał poszczególnych serii, kończący się sceną, w której Roland podąża dalej swoją drogą w kierunku majaczącej na horyzoncie, ogromnej, tajemniczej budowli, wywoływał więcej emocji niż cały ten komiks. Każdy pojedyńczy kadr i większość podobnych prac zarówno profesjonalnych artystów jak i amatorów, bardziej zapierało dech niż cała wizja pana Maleev. Nie twierdzę, że on narysował to źle. Zrobił to poprawnie, minimalistycznie i bez pompy i to jest własnie problem tego komiksu. Cała siła tej historii skumulowała się w jej warstwie fabularnej a ta jest dokładnym przełożeniem ksiażki i tego co zaserwował nam King, który posłużył się przy tym znacznie silniejszą wizualizacją naszą wyobraźnią. Maleev ma swoje momenty, ale są to tylko momenty…
Tekst z dodatków również nie powala na kolana. 'Grasping the Infinite’ to w zasadzie opis tego co znamy z ksiązki a teraz także z komiksu. Robin nie pierwszy raz pisze coś takiego. Po lekturze komiksu dostajemy jeszcze raz tę samą historię, tym razem w formie tekstowej, opatrzoną komentarzami autorki. Osobiście zabrakło mi jakiegoś zamknięcia i podsumowania, pożegnania i podziekowania, choć oczywiście Robin wiedziała już wtedy, że nie jest to jeszcze ostatnie słowo w tym temacie. Również ilustracje Stephanie Hans, które zdobią tekst, a które przestałem już dawno wychwalać bo stało się to oczywiste, stoją na bardzo przeciętnym poziomie. Przedstawiają w zasadzie same karty i wyglądają… nijako.
Nie chciałbym jednak zamykać tej przygody w takim tonie. Należy wyraźnie zaznaczyć, że to nadal jest świetna historia. W mojej głowie wyglądała nieporównanie lepiej ale to nadal jest świetna historia, którą czyta się doskonale i którą czyta się tak samo dobrze jak jej ksiazkową wersję. Problemem jest to, że nie oferuje nic czego nie znajdziemy w książce, a w takim wypadku tworzenie komiksu staje się bezzasadne.
Autor: Mando
Data: 20.05.2014
|