Recenzując otwarcie nowego wielkiego rozdziału 'Mrocznej Wieży’ nie zostawiłem na nim suchej nitki. Niestety drugi zeszyt komiksu nie odbiega wiele poziomem od swego poprzednika. Na szczęście nie wypacza już wydarzeń opisanych w książkach, ale kuleje w zasadzie pod każdym innym względem. Nowe pomysły są ekstremalnie głupie, a scenariusz tej serii to dla mnie na razie jakieś nieporozumienie.
Zacznę jednak od tych kilku plusów. Po pierwsze okładka. Nie jest to jakieś arcydzieło, ale porównując do pozostałych okładek z tej serii jest to na pewno jedna z ciekawszych grafik. Kolejnym plusem są rysunki. Phillips jest pod wieloma względami słabszym rysownikiem od Jae’go Lee, ale na uwagę zasługuje fakt, że przestał się wzorować na swoim poprzedniku. Rysunki nadal trzymają klimat cyklu (głównie za sprawą kolorysty), ale jednocześnie jest to zupełnie coś innego niż to z czym mieliśmy do tej pory do czynienia. Wraz z informacją o nowym rysowniku czekałem na jakiś odświeżający powiew i choć do wielu szczegółów mógłbym się przyczepić, to wreszcie otrzymałem to na co liczyłem.
Czas przejść do treści zeszytu. Cały komiks można w zasadzie sprowadzić do mocnego uproszczenia – Roland idzie, trafia na jakąś bandę, zabija ich, trafia na Powolne Mutanty, zabija je… i to w zasadzie wszystko. Jeśli to jest pomysł na kolejne 30 zeszytów to ja wysiadam. Co dalej dzieje się z Sheemiem? Co słychać w obozie zła? Czy już zaczęto wyłapywać Łamaczy? Czy uruchomiono Algul Siento? Zakładam, że prędzej czy później dostaniemy odpowiedź na kilka z tych pytań, ale czy nie można tych wydarzeń przeplatać ze sobą urozmaicając komiks, tak jak to było wcześniej? Dotychczasowe dwa zeszyty są proste jak budowa cepa, a do tego obfitują w pomysły przekraczające dopuszczalny poziom głupoty. Roland walczący z bandą istot zaopatrzonych w zbroje, które czynią ich niewidzialnymi. Powolne mutanty toczące walkę z armią Billy-Bumblerów w ruinach Gilead. Powolne mutanty z wielkim… czymś na czole zakończonym ogromnym okiem. Powolne Mutanty Plastusie z uszami wielkości głowy. Dość!
Cały zeszyt ogranicza się do pochówku postaci, która w kapitalny sposób zginęła podczas bitwy na Wzgórzu Jericho, ale została ożywiona tylko po to by kilka stron dalej zginąć w głupi i nieciekawy sposób. I tak oto udało się zepsuć coś co osiągnięto w finale pierwszego wielkiego rozdziału, ale przynajmniej twórcy mieli czym zapełnić dwa kolejne zeszyty. Na pożegnanie mogę powiedzieć tylko tyle, że kompletnie nie rozumiem w jakim celu ta postać znalazła się w komiksie, gdyż ostatecznie nic nie wniosła do tej opowieści.
Część z dodatkami otwiera kolejny tekst Robin Furth – The Journey Continues – w którym autorka przez 5 stron tłumaczy się ze swoich pomysłów na rozbudowę uniwersum, co pozwala przypuszczać, że nie ja jeden jestem niezadowolony z tego co do tej pory zaprezentowano. Nadal zwraca się do nas „Stały Czytelniku” czego nie mam siły już komentować. Dalej czekają na nas tylko 4 strony szkicownika, a tym samym nawet część bonusowa stoi tu na dość niskim poziomie.
Przed miesiącem wystawiłem ocenę 4/10. Teraz dam o jeden punkt więcej. Pierwszy powód jest taki, że komiks tym razem nie wypacza wydarzeń opisanych wcześniej (czy to w innych komiksach czy w książkach). To był mój największy zarzut dla zeszytu #1. Potrafię przełknąć naprawdę bardzo dużo głupot i tutaj też będę je łykał, ale nie znoszę rażących nieścisłości, szczególnie gdy w ekipie jest fachowiec, któremu płacą za to by takich błędów nie było. Drugim powodem do wyższej oceny są rysunki, o których powiedziałem już wszystko co chciałem. Naprawdę mam nadzieję, że seria wskoczy jeszcze na odpowiedni tor, gdyż kolejnym zeszytem przekroczymy półmetek, a na chwilę obecną jeszcze nic konkretnego się nie wydarzyło.
Autor: Mando
Data: 19.07.2010
|