The Dark Tower: The Gunslinger Born #4

Gunslinger Born 04Opis

Wydaje się, że młody Roland Deschain wciąga swoich przyjaciół w śmiertelne niebezpieczeństwo, pozostając w Hambry podczas gdy jego związek z piękną Susan Delgado pogłębia się. Tymczasem źli agenci Martena Broadclocka, znani jako Łowcy Wielkiej Trumny, zmierzają do zabicia Rolanda i jego ka-tet. Kolejne spojrzenie na wczesne lata świata Mrocznej Wieży, arcydzieła Stephena Kinga.

Informacje

  • okładka: Jae Lee, Richard Isanove
  • Ilustracje: Jae Lee, Richard Isanove
  • scenariusz: Peter David, Robin Furth
  • liczba stron: 48
  • data wydania: 2 maja 2007

Dodatki

  • Robin Furth – 'The Laughing Mirror part 1′
  • Making a Page
  • NYCC Stephen King Panel part 2

 

Plansze

Recenzje

Wraz z zeszytem #4 przekroczyliśmy półmetek pierwszej serii komiksowych przygód młodego Rewolwerowca. Pod względem wykonania, nowy numer nie różni się niczym od swych poprzedników. Może jedynie tym, że twórcy zaczynają powoli urozmaicać dość proste rozmieszczenie kadrów, które charakteryzuje ten projekt, a na które narzekałem pisząc recenzję zeszytu otwierającego serię. Nie jest to jeszcze to, co w innych komiksach, ale w przeciwieństwie do wcześniejszych numerów, na wielu planszach kadry zaczynają na siebie dość wyraźnie nachodzić (choć ja muszę przyznać, że szybko przyzwyczaiłem się do tej prostoty i już w #2 zeszycie przestałem zwracać na to uwagę). Co się tyczy treści, to poza znaną już historią, dostajemy też spory fragment zawierający zupełnie nową scenę. Takie rozbudowanie mitologii Wieży niezwykle cieszy i sprawia, że jeszcze bardziej cenię ten projekt.

Zeszyt składa się z 5 odrębnych scenek. Najpierw widzimy spotkanie Rolanda z Susan, ciekawą rozmowę między nimi i ich pierwszy pocałunek (jedna z ładniejszych plansz z tego komiksu). Następnie obserwujemy spotkanie Rolanda z resztą ka-tet (chłopcy powoli zaczynają poważnie niepokoić się o swojego przywódcę). Reszta komiksu ze strony na stronę wykazuje tendencję zwyżkową. Najpierw mamy świetną scenę, w której Roy Depape spotyka się z Trawożercą w miasteczku Ritzy (postać ta pojawiła się już w #2 zeszycie i wtedy też piałem z zachwytów nad wspaniałością jej wykonania, ale teraz widzimy ją znacznie dłużej), a następnie, wspomnianą w pierwszym akapicie, całkowicie nową scenę z Walterem O’Dim. Te kilka stron śmiało można nazwać perełką zeszytu #4 (podobnie jak w poprzednim numerze krótka scena z Farsonem). Po raz drugi widzimy przemianę (pierwsza była zapoczątkowana w zeszycie #2) Martena Broadcloaka w łysego mnicha – Waltera O’Dim – zaś po raz pierwszy widzimy samego Waltera w całej jego okazałości. Trzeba przyznać, że wygląda on naprawdę kapitalnie. Tak, jak Farson był w dużej mierze zagadką (w końcu twarz zakrywała maska), Marten był postacią budzącą lekkie negatywne odczucia, tak Walter to już prawdziwa esencja zła. Tę scenę można oglądać do znudzenia. Przedostatnia scena to wizyta ka-tet w kanionie Eyebolt. Dwie plansze były już dostępne w zapowiedziach na końcu poprzedniego numeru. Wtedy byłem zachwycony, więc jak mógłbym nie być teraz, gdy mała zapowiedź zmienia się w długą scenę, a jedynie rzut okiem na kanion przeradza się w prawdziwy pokaz świateł. Sama Błona wypada po prostu genialnie (prawdę mówiąc nie sądziłem, że zostanie ona pokazana w pełnej okazałości). Ostatnia scena to w zasadzie tylko dwie plansze, ale o wspaniałości kolorów mieniących się w tle każdego kadru można by napisać esej 🙂

Po raz pierwszy pozwolę sobie popsioczyć na kilka dodatków (choć to naprawdę drobiazgi). Po pierwsze, ponownie dostajemy świetne opowiadanie Robin Furth – 'The Laughingh Mirror, part 1′ – tym razem jest to nieco dłuższy tekst. Niestety ponownie ma miejsce zmienia autora ilustracji. Aczkolwiek tym razem jest to niewielka zmiana, gdyż za całość odpowiada po prostu Richard Isanove. Niestety widoczny jest spory spadek jakości. Tak jak z kolorami w komiksie Richard radzi sobie genialnie, tak same rysunki wychodzą mu raczej przeciętnie (w zasadzie to nawet mniej mi się podobały niż te z #1 zeszytu, co czyni je jak na razie najsłabszymi ilustracjami do opowiadań Robin). Kolejna zmiana to brak Sketchbooka. Wiem, że trzy numery temu kręciłem nosem na pomysł umieszczenia szkicownika we właściwym zeszycie, ale… co by nie mówić, bardzo się do tego przyzwyczaiłem (szczególnie po ostatnim zeszycie, gdzie zaserwowano nam świetny szkic niewykorzystanej sceny). Jednak tutaj w zamian dostajemy także dość ciekawą rzecz. Kilkustronicowy tekst o tym jak powstaje strona komiksu. Sam tekst może nie jest tutaj najciekawszą częścią, jednak oprócz niego mamy pierwszy szkic strony (który ostatecznie nie znalazł się w komiksie), kartkę z opisem sceny w wykonaniu Robin Furth, identyczną kartkę z przełożeniem tego na scenariusz komiksowy w wykonaniu Petera Davida, rozplanowanie tekstów na stronie, a na końcu naniesione litery na szkic. Dopiero potem dostajemy analogiczny (w nieco skróconej wersji) proces powstawania strony, która ostatecznie znalazła się w komiksie. Muszę przyznać, że choć początkowo brakowało mi Sketchbooka to ten artykuł godnie go zastąpił. Kolejny dodatek to dalszy ciąg relacji z konwentu komiksowego. Możemy poznać kilka ciekawych szczegółów jak również zobaczyć kilka plansz i szkiców. Część z nich to również pierwsze prace Jae’go Lee, które ostatecznie nie znalazły się w komiksie i trzeba powiedzieć sobie jasno… dobrze, że zostały one poprawione 🙂 Choć jednocześnie miło, że mamy szansę je teraz pooglądać jako ciekawostki. Na sam koniec mamy zapowiedź zeszytu piątego, która tym razem ograniczyła się tylko do ilustracji zdobiącej okładkę tego numeru (zważywszy, że okładka ta od kilku miesięcy dostępna jest w internecie, to raczej mało zachęcająca ta zapowiedź jest 🙂

Na zakończenie mogę tylko powiedzieć, że ci, którzy nie zdecydowali się na kupno tych komiksów mogą tylko żałować. Jest to świetna adaptacja książki Kinga (na chwilę obecną nie potrafię już sobie inaczej wyobrazić tych postaci), genialne rozbudowanie wątków stworzonych przez pisarza, a dodatkowo otrzymujemy masę kapitalnych ciekawostek, które już później nigdzie nie ujrzą światła dziennego. Nawet, jeżeli kiedyś w Polsce wypuści ktoś zbiorcze wydanie, to będzie to wydanie strasznie okaleczone, właśnie przez brak wszystkich tych rarytasów, jakie twórcy serwują nam w zwykłych zeszytach. Sam jestem zachwycony i mam nadzieję, że ten stan będzie trwał jeszcze wiele lat. Jednocześnie cały czas wstrzymuje się z najwyższą oceną, licząc na to, że kolejne serie, opisujące już całkowicie nowe wydarzenia, powalą mnie jeszcze bardziej.

 

 Autor: Mando
Data: 02.05.2007


 

 Gdy mam do czynienia z komiksem na który składa się parę zeszytów i który opowiada jedną spójną historię, to oczekuję, że we wszystkich numerach opowieść zostanie przedstawiona w ten sam sposób. Numery 1-3 spełniały w pełni moje oczekiwania. Niestety sytuacja zmienia się lekko wraz z numerem 4.Czytając najnowszy zeszyt w paru momentach czytelnik zostaje zaskoczony układem kadrów na stronie. Nakładają się one częściej i w sposób bardziej widoczny niż w poprzednich numerach. Na stronach pojawiają się nawet bardzo duże czarne przerwy pomiędzy kolejnymi panoramicznymi kadrami. Co więcej, w jednym momencie mamy również do czynienia z ilustracją znajdująca się w okręgu. Zabieg ten jest zupełnie niepotrzebny i psuje jedynie kompozycję całości. Tego typu rzeczy nie powinny być stosowane w środku jednej serii. Twórcy powinni być konsekwentni w swojej pracy. Uważam, że takie zmiany zaszkodzą w ostatecznym wyglądzie albumu zbiorczego, który będzie się składał z pierwszych siedmiu numerów.Nie tylko układ kadrów jest jedynym mankamentem warstwy wizualnej zeszytu #4. Na jakości tracą tutaj również same rysunki. Dotychczas błędów w pracy Jae’a Lee nie wychwyciłem żadnych. Ta dobra passa skończyła się w numerze 4. Gdy przypatrzymy się kadrom z udziałem Łowcy Wielkiej Trumny, możemy zauważyć, że pęknięcia na okularach dosyć mocno się od siebie różnią. Niby szczegół, ale wpływa on na odbiór całości.

Na szczęście nadal nie można nic zarzucić stronie fabularnej komiksu. Cały czas historia jest bardzo wierna temu co napisał King. Dodatkowo znowu dostajemy scenę, której w powieściach nie było, i która tworzy doskonały grunt do dalszych serii komiksowych, które, moim zdaniem, będą jeszcze lepsze od tego, co teraz dostajemy.

Po głównym daniu otrzymujemy oczywiście wyśmienity deser będący co najmniej tak samo dobry jak jego poprzednik. Robin Furth przygotowała kolejne, świetne opowiadanie zatytułowane „The Laughing Mirror”, które zostanie dokończone w następnym numerze. Tym razem przedstawiono nam genezę zła. I tym razem sporo dzieje się wokół postaci Maerlyna. Historia jak zwykle napisana urzekającym językiem 'Wieży’ i odnosząca się do jej mitologii.

Niestety dochodzimy do kolejnej części komiksu, gdzie możemy mówić o pewnej niekonsekwencji twórców. Gdy w numerze drugim i trzecim opowiadania zostały opatrzone ilustracjami Jae’a Lee, można było sądzić, że pozostanie już tak do końca. Twórcy jednak nas zaskoczyli kolejny raz i tym razem funkcję rysownika powierzyli Richardowi Isanove, który dotychczas był odpowiedzialny za nakładanie kolorów w komiksie. Na szczęście i tutaj Isanove wykonuje świetną pracę. Jego ilustracje są bardzo miłą odskocznią od tego, co mieliśmy przyjemność oglądać w części właściwej zeszytu. Są bardzo estetycznie wykonane i posiadają piękne kolory. Świetnie oddają klimat opowieści. Tak więc ta niekonsekwencja komiksowi akurat nie zaszkodziła.

Następnym dodatkiem są cztery strony pokazujące dokładny proces powstawania strony. Nie dość, że jest to tekst bardzo ciekawy, to na dodatek możemy kolejny raz obejrzeć stronę, która nie znalazła swojego miejsca w końcowym produkcie.

Na sam koniec dostajemy drugą (i nie ostatnią) część panelu dyskusyjnego, który odbył się 24 lutego w Nowym Jorku. Rzecz warta przeczytania. W końcu czytanie wypowiedzi Kinga nie może być niczym innym jak czystą przyjemnością. Tym razem tekst opatrzony jest szkicami ilustracji, zarówno tymi zawartymi w komiksie jak i tymi, które się nie dostały do ostatecznej wersji, a nie zdjęciami, jak to było w poprzednim zeszycie. Dzięki temu nie odczuwa się braku 'szkicownika’, do którego już było można zdążyć się przyzwyczaić.

Mimo paru rzeczy, które mi się nie podobają, nadal jestem bardzo zadowolony z komiksu. Sądzę, że w następnym numerze, o ile twórcy będą dalej urozmaicać nam w ten sposób strony, wszystkie te zmiany nie będą mi już pewnie aż tak przeszkadzać. Teraz już jestem przynajmniej na to odpowiednio przygotowany. Niestety zasiadając do tego numeru nie byłem, stąd troszeczkę słabsza ocena. Na szczęście dodatki są cały czas niezmiennym i bardzo mocnym punktem zeszytu.

Autor: ingo
Data: 20.05.2007

 

Inne okładki

wariant limitowany 1:25
Steve McNiven
wariant limitowany 1:50
Jea Lee
pierwszy dodruk
Billy Tan