The Dark Tower: Fall of Gilead #6

The Dark Tower Fall of Gilead 06Opis

Nadchodzi koniec najgorszego koszmaru Gilead, gdy Roland wraz z jego prowizoryczną armią bronią pozostałości baronii przed budzącymi postrach ludźmi Farsona. Ale czy ta czarna godzina jest tylko preludium do większej masakry – i zdrad – które dopiero nadejdą…? Rozpoczyna się droga do Battle of Jericho Hill!

Informacje

  • okładka: Richard Isanove
  • Ilustracje: Richard Isanove
  • scenariusz: Peter David, Robin Furth
  • liczba stron: 40
  • data wydania: listopad 2009

Dodatki

  • „Planning the Fall of Gilead” – Robin Furth
  • szkic limitowanego wariantu okładkowego
  • Sketchbook
  • zwiastun szkicowy „Battle of Jericho Hill”

 

Plansze

Recenzja

Wraz z szóstym zeszytem 'Fall of Gilead’ zakończyła się eksperymentalna seria projektu 'The Dark Tower’. Niestety trzeba sobie powiedzieć, że był to eksperyment wyjątkowo nieudany. Nowy rysownik wykonał strasznie nierówną i w większości bardzo kiepską pracę. Dziś wiemy już, że komiks nie zakończy się na pięciu planowanych seriach i to właśnie Isanove będzie tym, który pociągnie dalej ten projekt, jednak 'Battle of Jericho Hill’ zakończy pewien rozdział w historii 'Mrocznej Wieży’, a 'Fall of Gilead’ już na zawsze pozostanie bardzo brzydką rysą na tym okresie. Na podsumowanie całości przyjdzie jeszcze czas. Dziś wypadałoby skupić się na ostatniej części tej odsłony i muszę przyznać, że choć cała seria była wyjątkowo słaba, to jej finał stanął na wysokości zadania i jest bez wątpienia najlepszym zeszytem spośród tej szóstki.Po pierwsze, i to trzeba zaznaczyć bardzo wyraźnie, jest to zeszyt stojący na dobrym, a czasem nawet na bardzo dobrym poziomie wizualnym. Owszem na wstępie wita nas kiepska okładka niczym z 'Planety małp’, ale wnętrze naprawdę zasługuje na uwagę. Twarze bohaterów nadal walą po oczach, ale robią to niezwykle rzadko jak na dzieło tego rysownika. Zresztą ten zeszyt skupia się głównie na wielkiej bitwie i obfituje raczej w duże, spektakularne rysunki batalistyczne, a dzięki temu mniej tu zbliżeń na oświetlone twarze bohaterów. Akcja komiksu rozgrywa się naprzemiennie na dwóch płaszczyznach. Jesteśmy świadkami zarówno przygotowań do bitwy jak i ostatecznego oblężenia i zdobycia Gilead. Na arenę wkracza też zupełnie nowa postać dowodząca wojskami podczas ataku – Generał Grissom. Osobiście jestem zachwycony wyglądem tego bohatera i wprost nie mogę się doczekać aż zobaczę go w akcji zobrazowanej przez lepszego rysownika (przedsmak daje nam już okładka do drugiego zeszytu kolejnej serii). Pomijając rysunki (nie chcę za długo się nad nimi rozwodzić, bo nie wiem na ile one faktycznie są lepsze, a na ile to efekt obniżonej poprzeczki:-)), komiks pod względem fabularnym jest też bez zarzutu. Czuć tu klimat upadku, a ostatnie strony naprawdę robią wrażenie na czytelniku. A przynajmniej na mnie zrobiły. Losy mieszkańców Gilead, ewakuacja głównych postaci i ostatni kadr wywierają odpowiedni efekt i naprawdę uważam, że na tle wcześniejszych finałów, ten wcale nie wypada źle. Jestem przekonany, że gdyby rysował to Lee, uznałbym ten zeszyt za najlepsze jak do tej pory zamknięcie serii.W dodatkach kolejny tekst Robin Furth nie będący opowiadaniem, znów opatrzony rysunkami Dennisa Calero. Tym razem może nie powalają na kolana, ale i tak mam wielką nadzieję, że wraz z powrotem Lee nie pozbędą się tego rysownika. Następnie otrzymujemy szkic wariantu okładkowego i trzy szkice z komiksu. Są to same wielkie kadry i tak jak dwa ostatnie nie zachwycają, tak pierwszy dwustronnicowy rysunek przedstawiający Generała Grissoma i ogromną armię Powolnych Mutantów oblegających mury zamkowe, robi wrażenie zarówno w kolorze jak i w czerni i bieli. Na koniec czeka nas mała perełka w postaci jednej szkicowanej strony z kolejnego zeszytu. To znów Grissom, tym razem jednak w wykonaniu Lee.

'Fall of Gilead’ było bardzo trudną serią. Twórcy stanęli przed problemem uśmiercenia wielu bohaterów, których odejście bardzo często zostało tylko wspomniane w książkach. Seria obfitowała w niezwykle ważne wydarzenia, z którymi twórcy radzili sobie raz lepiej raz gorzej. Mimo wszystko, przynajmniej pod względem scenariusza, stanęli na wysokości zadania. Szkoda, że tak ważną serię rysował tak kiepski artysta, bo w rękach kogoś innego mogło tu wyjść małe arcydzieło. Pozostaje cieszyć się, że na razie to ostatni zeszyt, w którym Isanove gra pierwsze skrzypce. Miło też, że przynajmniej w finale serii wspiął się na swoje wyżyny, a że są one ograniczone to już inna historia.

Autor: Mando
Data: 16.11.2009

Inne okładki

wariant limitowany 1:25
Tom Raney
wariant limitowany 1:75
Richard Isanove