Po lekturze 'Fall of Gilead #3′ poprzeczka po raz pierwszy poszła mocno w dół i prawdę mówiąc byłem gotów postawić już krzyżyk na tę serię, zaczynając odliczać miesiące do powrotu Jae’a Lee. Tym bardziej zdziwiłem się, że zeszyt #4 autentycznie mi się spodobał. W zasadzie pod każdym względem przewyższa swego poprzednika i choć do najlepszych momentów tego projektu mu nadal daleko to też nie można powiedzieć by było źle. Ale po kolei.Już na samym wstępie wita nas jedna z lepszych okładek jak do tej pory. Od początku nie podobała mi się prostota grafik, które zdobiły ten projekt, natomiast mini-seria FOG, choć przyniosła dużo złego, to przynajmniej wprowadziła tło na okładki. Spory plus za tę grafikę.
Na szczęście wnętrze komiksu jest też znacznie lepsze niż to z zeszytu #3. Isanove od początku kompletnie nie radził sobie z postaciami dlatego tylko te zacienione wizerunki były znośne w jego wykonaniu. Po bardzo jasnym zeszycie #3, którego akcja w dużej mierze działa się w plenerze, powracamy w mroczne klimaty zacienionych sal, a kadry plenerowe ograniczają się tylko do scen rozgrywających się nocą. Dużo lepiej to wygląda, gdyż Isanove po prostu nie umie rysować postaci. Dodatkowo mamy tu kilka rysunków, które zapadają w pamięci, czego zabrakło w poprzedniku. Jest kilka ciekawych scen, momentami bardziej szczegółowe tła i przynajmniej jeden fajny kadr dwustronnicowy. Oczywiście prac Isanove nadal nie ma co porównywać z rysunkami Jae’a Lee, ale przynajmniej trochę się chłopak tym razem postarał.
Dodatkowo zaznaczyć trzeba, że w komiksie akcja dość mocno przyspiesza, co też wpływa na odbiór i wymusza na artyście bardziej dynamiczne rysunki. Zaczyna się oblężenie Gilead, ludzie Farsona rozpoczynają małą rzeź wśród mieszkańców miasta, a sami rewolwerowcy wpadają w spore tarapaty. Oczywiście zeszyt #3 teoretycznie też obfitował nawet w znacznie bardziej emocjonujące sceny, które w interpretacji Richarda Isanove nie wywarły na mnie żadnego wrażenia. Tym razem doświadczyłem coś co w drobnym stopniu przypominało ciarki na plecach jakie czułem podczas szarży książkowych rewolwerowców ruszających do boju, a nie liczyłem, że uda się wykrzesać u mnie takie uczucie w tej serii. Do tego dochodzi jeszcze świetna końcówka zeszytu… Nie wyobrażam sobie jak wspaniały byłby to komiks gdyby nie zmieniono rysownika.
Od strony dodatków jest przyzwoicie. Tekst Robin (tradycyjnie w tej serii to publicystyka a nie opowiadanie osadzone w świecie Wieży) opatrzony jak zawsze dobrymi pracami Dennisa Calero (dla mnie najciekawszy punkt tej serii choć tym razem jest dobrze, ale bez zachwytów). Dalej dostajemy szkicownik – tym razem tylko ta lepsza jego część z gotowymi pracami z nałożonym tuszem – a w nim całkiem niezłe rysunki – dwa dwustronnicowe i jedna strona z ciekawą strzelanką. Następnie aż 5 stron przedstawiających różne próbne szkice wariantu okładki limitowanej tego zeszytu, co jest ciekawym zagraniem, choć są to naprawdę wczesne projekty. Żałosnym posunięciem jest tylko doklejenie napisów, które wycięto na poziomie szczytowych osiągnięć programu pokroju painta z okładki zeszytu #1 (widać nawet pół głowy Farsona). Znacznie bardziej podoba mi się ten dodatek niż wczesne projekty rozkładu kadrów w komiksie, które wciskano już trochę do znudzenia we wcześniejsze zeszyty. Na koniec jeszcze jedna strona z 3 małymi szkicami zwiastującymi następną serię. Same rysunki jakąś wielką atrakcją nie są, ale miło znów zobaczyć ołówek Lee (szkice Isanove zawsze pokazywano nam tylko w tuszu).
Jestem zadowolony z tego co otrzymałem w tym zeszycie. Nie wiem jaki wpływ na moją ocenę miała obniżona poprzeczka po lekturze poprzedniego komiksu. Możliwe, że jakbym porównał sobie ten zeszyt z kolejnymi odsłonami 'Gunslinger Born’ to moja ocena byłaby niższa, ale na chwilę obecną nie widzę powodu by jakoś na siłę krytykować to co otrzymałem.
Autor: Mando
Data: 16.08.2009
|