Mgła

Opis

David Drayton i jego synek Billy znaleźli się w licznej grupie mieszkańców miasteczka, którzy zostali uwięzieni w supermarkecie z powodu tajemniczej mgły. David jako pierwszy orientuje się, że w oparach czai się coś zabójczego, przerażającego. Lecz tak naprawdę to nie mgła stanowi największe zagrożenie…
Ludzka natura w obliczu paniki jest nieprzewidywalna.

Twórcy:

  • Reżyseria – Frank Darabont
  • Scenariusz – Frank Darabont

Występują:

  • David Drayton  – Thomas Jane
  • Pani Carmody – Marcia Gay Harden
  • Jim Grondin – William Sadler
  • Amanda Dumfries – Laurie Holden
  • Ollie – Toby Jones
  • Wayne Jessup – Sam Witwer
  • Myron Lafleur – David Jensen
  • Pułkownik – Louis Herthum
  • Machen – Amin Joseph

Info:

  • Tytuł oryginalny: The Mist
  • Rok produkcji: 2007
  • Czas: 126 minuty
  • Sposób dystrybucji: kinowy

 

Galeria zdjęć:

Recenzja

„Mgła” przedstawia nam grupę ludzi, którzy podczas zakupów w supermarkecie, robiąc zapasy po wyjątkowej burzy, zostają w nim uwięzieni. Do sklepu wbiega zakrwawiony człowiek krzycząc, że nadchodzi mgła, w której „coś” jest. Rzeczywiście budynek w kilka sekund spowija niesamowicie gęsta mgła a jeden z mężczyzn, który mimo ostrzeżeń postanawia pójść do swojego samochodu, zostaje przez coś zaatakowany.Frank Darabont, twórca tak znakomitych obrazów jak „Skazani na Shawshank” i „Zielona Mila”, pięknych obyczajowych filmów nominowanych do Oscarów, postanowił zrobić monster movie klasy B. Osobiście byłem tą informacją ogromnie zaskoczony i zdezorientowany, ten reżyser i taka tematyka? Jak się okazało, żyłem w niewiedzy, Darabont to fan horroru a nowelę Stephena Kinga 'Mgła’ chciał zekranizować wiele lat temu, jeszcze przed rozpoczęciem swojej pracy z kamerą.W wywiadach udzielanych podczas produkcji filmu, reżyser podkreślał wielokrotnie, iż ma to być niskobudżetowy, kręcony szybko i instynktownie film. Troszkę się tego wystraszyłem, potwory, niski budżet, to ani nie moja bajka, ani raczej niezbyt właściwe połączenie. Jednak z drugiej strony to Frank Darabont, ten od „Shawshank” i „Mili”, więc koniec końców, powinno być dobrze.

Pierwsze sekundy mnie zachwyciły, zaczynamy od fantastycznego nawiązania do twórczości Kinga, od razu widać, że reżyser jest fanem tego pisarza. Chwilę później jednak następuje pewien zgrzyt. Kilkadziesiąt stron noweli znika z taśmy filmowej, nie ma ani rodzinnej sielanki nad jeziorem, nie ma nadchodzącej mgły na horyzoncie, nie ma też właściwie ogromnej burzy. Od razu jedziemy z Davidem, jego synem i sąsiadem na zakupy do supermarketu. Wygląda to tak, jakby montażysta zgubił kawałek taśmy. Podobna sytacja ma miejsce jeszcze kilka razy podczas filmu, i widoczne jest to nie tylko dla tych, którzy czytali pierwowzór, ale każdy widz poczuje się niepewnie, gdy nagle ogląda rozmowę bądź sytuację, które nawiązują do czegoś czego nie było. Miałem wrażenie, że kilka scen, które były w scenariuszu nie zostały nakręcone, bądź usunięto je podczas montażu. Szczególnie zastanawia ta sytuacja gdyż w trailerach reklamujących film były sceny, których nie ma w filmie. I co się okazjuje? Film trwa 127 minut. W polskich kinach około 105!!!

Co szczególnie ujęło mnie w tekście Kinga to duszna atmosfera osaczenia, uwięzienia i bezradności. Darabont dość wiernie to wszystko odtworzył, jednak wydaje mi się, że pewne skróty, o których pisałem wcześniej, nieco uprościły fabułę i klimat nie był aż tak gęsty jak mógłby być. Znakomicie pokazana jest napływająca mgła, przykrywająca supermarket, w którym utknęli ludzie, świetnie oddano sceptycyzm jednych, strach i niezrozumienie sytuacji innych. Aktorstwo to wyjątkowo mocna strona filmu. Zarówno Thomas Jane jak i Marcia Gay Harden czyli „przywódcy” dwóch obozów na jakie podzielili się uwięzieni, znakomicie odegrali swoje role. Pozostała załoga, w tym stali bywalcy filmów Darabonta, wcale nie ustępowali tej dwójce i razem stworzyli doborową obsadę.

Jako, że „Mgła” to monster movie, trzeba napisać kilka słów o „potworach” właśnie. Osobiście nie lubię takiego kina więc automatycznie moje nastawienie z góry przesądza o sprawie – im więcej „zmutowanych pająków, robali i fruwającego ustrojstwa” tym gorzej. A tychże jest w filmie całkiem sporo, mamy tutaj i dokładnie pokazane, pełne zbliżeń i długich ujęć stworki jak i ogromne potwory we mgle, których tak naprawdę możemy się domyślać, bo widzimy jedynie kontury, słyszymy odgłosy. Ta druga opcja odpowiada mi zdecydowanie bardziej i gdyby to ona przeważała, cały film podobałby mi się jeszcze bardziej. Niestety dla mnie, Darabont chciał pokazać dużo i wyraźnie.

Zatrzymać się muszę także na muzyce. Tak naprawdę nie jest jej w filmie szczególnie dużo. Mark Isham, autor ścieżki, postawił na ambientowe dźwięki i zbudował tym świetny, bardzo mroczny klimat. Akurat tutaj trafiono idealnie w mój gust i soundtrack z filmu, choć krótki, już jest jednym z moich ulubionych. Jednak to, że muzyki w filmie jest mało, wcale nie jest wadą. To także buduje znakomity klimat, a kilka scen, w których zaległa prawdziwa absolutna cisza robi ogromne wrażenie.

I wreszcie dochodzimy do tematu zakończenia filmu. Zakończenia, którego w zasadzie nie ma w noweli Kinga. A właściwie jest, po prostu otwarte, co jest świetnym zagraniem. Frank Darabont uznał jednak, że taka końcówka jest zupełnie niefilmowa i stworzył swoją własną. I to zakończenie wywołało najwięcej dyskusji wśród widzów, często używano słowa „szokujące”. Są tacy, którzy podczas napisów końcowych bili brawo, są też tacy, którzy, cytując łagodniejszą wypowiedź, mówili „beznadzieja”. Sam Stephen King wypowiadał się o niej bardzo entuzjastycznie, przyznając, że pisząc nowelę, przyszło mu na myśl i takie zakończenie. Ja osobiście jestem porażony ostatnimi minutami filmu. Jest to jeden z najlepszych finałów jakie widziałem w kinie. Nieprawdopodobnie dramatyczna decyzja podjęta przez Davida, jego reakcja na swój własny czyn i następujące po tym wydarzenie, które sprawia, iż to co zrobił staje się tak nieludzko przerażające i bolesne, faktycznie zakończenie filmu jest szokujące i ogromnie wpływa na widza, zostawiając go z ostatnią sceną na długo, długo po wyjściu z sali kinowej. Przejmujący utwór Dead Can Dance, który towarzyszy tej scenie potęguje jeszcze jej moc, z jaką na mnie oddziałuje, jeszcze teraz, kilka godzin po seansie.

Mam niewątpliwy kłopot z wystawieniem oceny tej ekranizacji. Z jednej strony jest to film z „potworami”, czyli fabularnie coś czego w ogóle nie lubię. Z drugiej strony rewelacyjne zdjęcia, znakomite aktorstwo i świetny klimat. Dobry film, który dzięki zakończeniu chcę obejrzeć już teraz po raz drugi, trzeci, czwarty i piąty. Ostatnie piętnaście minut to majstersztyk a końcowa sekwencja wbija człowieka w fotel! Absolutnie polecam!

PS. Po obejrzeniu właściwej wersji filmu, bez polskich cięć, zmieniam ocenę ekranizacji z 8/10 na 10/10. Okazuje się, że tak naprawdę film jest całkowicie spójny, pełny, z niemal wszystkimi wątkami z noweli.

Autor: nocny

„Mgła” to film oczekiwany przeze mnie z pewną niepewnością. Z jednej strony to kolejny King wychodzący spod ręki specjalisty od Kinga – Franka Darabonta – z drugiej jednak to horror, a na tym polu reżyser nie miał zbyt wielu okazji do wykazania się. Recenzje pojawiające się po premierze światowej zapewniały, że mamy do czynienia z kolejną świetną ekranizacją i najlepszym horrorem 2007 roku, jednak wyniki oglądalności zdawały się mówić co innego. Polskim fanom przyszło po raz kolejny uzbroić się w cierpliwość i czekać aż film zagości na naszych ekranach.

Jak się okazuje pod wieloma względami opłacało się czekać (o tych gorzkich stronach polskiej premiery kilka zdań zostawię na koniec). Darabont udowodnił, że jeżeli chodzi o ekranizacje Stephena Kinga jest i zawsze pozostanie Numerem 1. 'Mgła’ jest bezapelacyjnie jednym z najlepszych filmów nakręconych na podstawie tekstów tego autora. W moim prywatnym rankingu od razu wskoczyła na trzecie miejsce, wyprzedzając nawet wcześniejszy film Franka – 'Zieloną milę’. Już dawno nie przeżyłem seansu filmowego, który potargał by mną tak mocno, rozgniótł mnie na miazgę, skopał tyłek i wbił się w głowę tak, że nie opuszcza jej do dzisiaj (a minęły już 4 dni od premiery). Przez pierwszy wieczór nie mogłem się skupić na niczym innym. Film po prostu mną zawładnął i tyle. Na świecie byłem tylko ja i 'Mgła’ 🙂

Pierwsze na co należy zwrócić uwagę to obsada. Darabont zdecydował się na wiele sprawdzonych nazwisk… i chwała mu za to. Sadler i DeMunn sprawdzili się już we wcześniejszych filmach tego reżysera (ten drugi zagrał jeszcze w 'Sztormie stulecia’) i tym razem także postarali się stworzyć świetny drugi plan w markecie. Laurie Holden to moja prywatna miłość i fajnie było zobaczyć ją w jakimś Kingu. Osobiście uważam, że spisała się doskonale w roli Amandy. Andre Braugher to aktor, za którym wybitnie nie przepadam, ale nawet on stworzył tutaj świetną postać sceptyka. Główny bohater – Tomas Jane – zagrał przyzwoicie i tyle na jego temat. Prawdziwe gwiazdy zostawiłem na sam koniec. Zdobywczyni Oscara – Marcia Gay Harden – oraz sprawdzona już w kingowych ekranizacjach (’Misery’, 'Złote lata’) Frances Sternhagen, stworzyły dwie skrajne kreacje, które śmiało można nazwać ulubienicami kinowej publiczności. Ta pierwsza wykonała niezwykle trudną robotę, tworząc postać fanatycznej pani Carmody, która nie wywoływała śmiechu (o co bardzo łatwo przy takich rolach), a wręcz przeciwnie, działała na widzów jak płachta na byka. Druga z miejsca stała się ulubienicą publiczności. Babcia ciskająca konserwami i walcząca sprayem z gigantycznymi pająkami po prostu musi wzbudzać sympatię. Reakcje widzów były chyba najlepszą rekomendacją. Te dwie role zapiszą się w sercach fanów Kinga na długi czas.

Bezpośrednio po polskiej premierze dało się słyszeć sporo głosów zawodu w internetowych wypowiedziach. Należy sobie jednak kilka rzeczy wyjaśnić. 'Mgła’ nie jest ani 'Wojną światów’ ani 'Dniem Niepodległości’. Jeżeli ktoś naciął się na polskie slogany reklamowe to niech swoją złość wyładowuje na ludziach odpowiedzialnych za marketing, a nie na samym filmie. Druga rzecz tyczy się macek, potworków i ogólnie efektów specjalnych. Nowelka 'Mgła’ z założenia była tekstem w stylu Monster Movies z lat 50. King wielokrotnie podkreślał, że potworki są „plastikowe” i nienaturalne. W Posłowiu zasugerował przyszłym filmowcom by ewentualną ekranizację wykonali w czerni i bieli. Sam reżyser twierdzi, że taki film od początku chciał stworzyć jednak w Ameryce ani widz, ani producent by na coś takiego nie pozwolił. Wersja czarno-biała wyjdzie w Stanach na DVD i według Darabonta jest ona tą jedyną słuszną wersją filmu. Owszem można sobie mówić, że w niektórych scenach tandeta była zamierzona, ale nie da się ukryć, że gdyby nie niski budżet to pewnie założenia byłyby zupełnie inne. Nikt jednak nie ukrywał niskiego budżetu. On był niski i o tym było wiadomo już rok temu. W połączeniu z historią na której film bazował, powstał efekt kapitalny, a jak ktoś oczekiwał czegoś innego to może mieć tylko do siebie pretensje. Jeżeli idziemy do kina na film o mackach i gigantycznych pająkach to nie bądźmy potem rozczarowani z tego powodu. Jeżeli idziemy na powtórkę 'Dnia Niepodległości’ bo byliśmy na tyle nierozgarnięci by nabrać się na głupiutki slogan reklamowy, to wińmy za to dystrybutora, albo najlepiej po prostu siebie samych, ale nie genialny film Darabonta! I co by zakończyć ten wątek powiem tylko, że ja wcale nie uważam aby te kilka scen z potworami było rewolucją w kinematografii. Macki były strasznie tandetne, sama scena nieco za długa (choć dramatyczna i emocjonująca co wyszło jej na plus), ptaki wlatujące do marketu były niesamowicie sztuczne, ale do jasnej cholery, co z tego? To były potwory z innego wymiaru więc jakim cudem mają one być naturalne?

Frank Darabont jak do tej pory wykonywał raczej bardzo wierne ekranizacje. 'Mgła’ nie jest pod tym względem wyjątkiem. Na ekranie dostajemy kropka w kropkę to co było na kartkach nowelki, a drobne odstępstwa od oryginały wychwycą tylko maniacy będący na bieżąco z tekstem Kinga. Darabont jednak zapowiedział od razu, że film będzie miał zupełnie nowe zakończenie. Osobiście uważałem to za dość naturalne zagranie. Nowelka urywa się, pozostawiając otwarte zakończenie, bo takie prawo przysługuje krótkim tekstom. Przeszło dwugodzinny film powinien jednak mieć jakiś konkretny finał. Nie jest to pierwszy raz gdy reżyser dopowiada coś od siebie (’Skazani na Shawshank’), ale po raz pierwszy robi to w sposób tak szokujący, wywracając wszystko do góry nogami. Już dawno nie przeżyłem sytuacji, gdy szczęka opadła mi na klatkę piersiową, zatkało mnie i cały finał obejrzałem jak dziecko z rozdziawioną gębą. Na ostatnie 2 minuty kino zamilkło, a gdy na ekranie pojawiły się napisy końcowe posypały się brawa (i bynajmniej nie był to wyraz radości). Już dawno żadna końcówka nie podziała na mnie w taki sposób. Po seansie byłem po prostu rozbity na części pierwsze. Uważam, że jest to najlepsze zakończenie wśród całej gamy ekranizacji Kinga i jedno z najlepszych jakie kiedykolwiek widziałem. Jestem autentycznie zachwycony i powiem coś czego nie spodziewałem się po sobie: W porównaniu z Darabontem, King się chowa 🙂

Na koniec zostawiam kilka zdań na temat polskiej wersji filmu. Bo niestety trzeba sobie powiedzieć jasno, że polska wersja 'Mgły’ znacznie odbiega od tego co puszczane było na świecie. A różnica ta jest niebagatelna, bo wynosi około 20 minut. Zaznaczyć należy, że nie są to sceny niepotrzebne. Polski widz pozbawiony został w zasadzie prawie całego początku (w niektórych kinach nie było nawet tytułu), w którym poznajemy bohaterów, relacje panujące miedzy nimi i do których to scen często wracano w trakcie filmu. Jedna scena urywa się w połowie zdania, ale największym przegięciem było wycięcie sceny, do której bezpośrednio nawiązuje zakończenie filmu. Jej brak niestety całkowicie zmienia wydźwięk finału. Z jednej strony niesamowicie cieszę się, że właśnie przy tak kapitalnym filmie, serwis StephenKing.pl miał okazję po raz pierwszy zagościć w kinie. Z drugiej jednak poczułem się strasznie oszukany i zmuszony do zweryfikowania swego poglądu na temat piractwa. Mam nadzieję, że dość szybko doczekamy się polskiej premiery DVD i wreszcie, w sposób legalny, będziemy mogli obejrzeć pełną wersję filmu.

Biorąc pod uwagę przedostatni akapit, nie dziwię się ludziom, którzy zdecydują się nie iść do kina, mimo wszystko jednak zachęcam ich by to uczynili. Polska wersja jest strasznie okaleczona, ale jest to nadal film świetny. Był to 6 film Kinga, który miałem okazję zobaczyć na dużym ekranie, a biorąc pod uwagę, że okazja taka pojawia się niesamowicie rzadko, jestem w stanie przymknąć oko na braki w polskiej wersji i mimo wszystko cieszyć się filmem oglądanym w dużej rozdzielczości. Na pełną wersję przyjdzie czas później.

Autor: Mando

Motyw mgły zasnuwającej miasto jest dosyć dobrze wyeksploatowany zarówno w filmach, jak i książkach. Z reżyserów wykorzystał go choćby John Carpenter w swoim 'The Fog’ z 1980 roku – nieudolnie „nagrany na nowo” w 2005. W literaturze mgła zasnuwa często strony opowieści Jamesa Herberta (choćby w świetnych 'Duchach ze Sleath’) czy Guy’a N. Smitha. Oczywiście Stephen King również pokusił się o własną wariacje na ten temat i jak zawsze zrobił to idealnie. W tym wypadku jednak w białym puchu czają się nie zmartwychwstali piraci lub duchy, a potwory rodem z prehistorii. W noweli urzekło mnie to, że King doskonale budował napięcie. Początek był wręcz leniwy, jednak w miarę czytania kolejnych stron klimat opowieści coraz bardziej przytłaczał, a kreacja bohaterów wgniatała w fotel. Na deser dostałem „niemal” doskonałe zakończenie, którego otwartość nie pozwalała na szybkie zapomnienie. Z tych powodów z wielkim entuzjazmem przyjąłem wiadomość o powstającej ekranizacji. Mój apetyt na film wzrósł znaczniej po tym, jak przeczytałem, że za scenariusz i reżyserie będzie odpowiadał Frank Darabont. Właśnie jestem po seansie i przyznaję, że Darabont po raz kolejny pokazał klasę. Mało tego, jak dla mnie stworzył on Wielką Trójce ekranizacji Kinga!

Już sam początek filmu pokazuje, że reżyser i scenarzysta w jednym, to człowiek nie z pierwszej łapanki, a pełnokrwisty fan prozy Stephena Kinga. W pierwszych ujęciach widać pracownie głównego bohatera, w której stoją liczne obrazy z motywami z książek Króla. Oczywiście, najbardziej rzuca się w oczy ten ustawiony centralnie, gdzie można zauważyć Mroczną Wieżę oraz Rolanda z Gilead. Uwielbiam takie mrugnięcia do fanów. Brawa za to, szczególnie, że w filmie jest jeszcze kilka takich perełek. Po tym krótkim epizodzie nadchodzi burza, przez co dom i podwórko należące do Davida Draytona odnoszą pewne obrażenia. Taki kataklizm to doskonały impuls do tego, aby zmusić człowieka do pomyślenia o własnym przetrwaniu. Dzięki temu David wyrusza ze swoim synem i sąsiadem do pobliskiego supermarketu. Niestety, nie będzie dane im nacieszyć się zakupowym szałem i swobodnym wybieraniem produktów, ponieważ po pierwsze sklep jest przepełniony, a po drugie w pewnej chwili wpada do środka zakrwawiony mężczyzna, krzyczący „Coś jest we mgle!”. I tak film trafia na właściwy tor, pokazując widzowi jak ludzie zachowują się w sytuacji zagrożenia i co takiego niebezpiecznego czai się w mlecznej przesłonie na zewnątrz.

'Mgła’ to film piekielnie dobrze zrealizowany. Wszystko stoi tutaj na najwyższym poziomie, przez co podczas seansu odbierałem bodźce ze wszelkiej możliwej strony. Już dawno nie widziałem horroru, który byłby tak świetnie zagrany. Na największe brawa zasługuje oczywiście Marcia Gay Harden, jako pani Carmody. Jej kazania po prostu miażdżą – to dzięki nim klimat potęguje się do entej potęgi, a niepokój widza wchodzi na nieznane tereny. Poza tym bardzo podobał mi się Toby Jones jako Ollie. Ciekawa metamorfoza i kapitalne sceny podczas których korzysta z pistoletu. Thomas Jane, odtwórca głównej roli, również spisał się bardzo dobrze. Może nie rewelacyjnie, ale zasługuje na szacunek.

Podobał mi się patent z małą ilością muzyki. Ta cisza była zabójcza. A jak już coś zaczynało grać, to zwalało z fotela – szczególnie końcowy utwór autorstwa Dead Can Dance.

Jako, że uwielbiam wszelkiego rodzaju potworki w filmach, to i tutaj czerpałem wielką satysfakcję z ich oglądania. Są zarówno pomysłowe oraz jak najbardziej przerażające. Niemniej jednak siła tej ekranizacji to nie stwory we mgle, a to co działo się z ludźmi walczącymi o przeżycie. Próbowano to pokazać w wielu filmach – choćby niedawno w 'Wojnie światów’ – ale tutaj zrobiono to genialnie. Już dawno zachowania ludzi na ekranie nie wywołały we mnie tylu emocji. A z tego, co widziałem po innych widzach, to nie byłem w tym osamotniony. Szczególnie postać pani Carmody wzbudzała szczególne napięcie 🙂

Z całego seansu na największe uznanie zasługuje finał ekranizacji. Odrobinę go zmodyfikowano w stosunku do literackiego pierwowzoru, ale według mnie wyszło to mistrzowsko – nawet lepiej niż w noweli. Darabont stworzył zakończenie idealne, przerażające i co najważniejsze: pozostające w umyśle widza na długie godziny. Gdy na ekranie pojawiły się napisy końcowe, to autentycznie nie mogłem z wrażenie znaleźć słów. I nie tylko ja tak miałem. Patrzyłem dookoła po ludziach i widziałem w ich spojrzeniu szok. Cały film można dzięki temu porównać do starcia z jakimś mega silnym, groźnym przeciwnikiem, który na początku wytarga za uszy, nos. Później uderzy rozpędzoną pięścią w twarz, kopnie w brzuch, a na zakończenie walnie w jaja i śledzone. Uczucie raczej nieprzyjemne, ale widocznie mam jakieś skłonności masochistyczne, bo mi się podobało. Chciałbym jeszcze, jeszcze i jeszcze!

Oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie przyczepił się do jednej sprawy. Zwracał już na nią uwagę Nocny w swojej recenzji, a i na forum ostra rozmowa na ten temat była. Chodzi mi o pewne zagranie dystrybutora, które znacznie wpływa na odbiór filmu. Otóż polskich widzów pozbawiono około dwudziestu minut filmu! Jak dla mnie skandal, tym bardziej, że część z nich ma wpływ na dalszy przebieg akcji, a jedna nawet w zakończeniu odgrywa istotną rolę. Tak nie wolno robić! Płacąc za bilet wymagam pełnowartościowego produktu, a tutaj zostało mi to odebrane, przez co nie mogłem należycie cieszyć się całością. Mam nadzieję, że wersja DVD będzie bez cięć.

Podsumowując. 'Mgła’ w reżyserii Franka Darabont to film genialny w każdym calu. Na pierwszy plan wysuwa się świetna gra aktorska oraz kapitalnie pokazane ludzkie reakcje w skrajnych sytuacjach, dzięki czemu widz autentycznie może identyfikować się z bohaterami. Element horrorowy również wypada bardzo dobrze, jednak tutaj straszniejsze jest to, co kryję się w człowieku, a nie to, co czai się w tytułowej mgle. Dobitnie świadczy o tym zakończenie, które stanowi jeden wielki krzyk przerażania i rozpaczy, który zostaje z widzem na długie godziny, szczególnie potęgując się w godzinach nocnych, gdy za oknem pada deszcz, a godzina jest żadna.

Autor: Gage

UWAGA! Tekst zawiera poważne spoilery z filmu!

Frank Darabont to najlepszy adaptator dzieł Stephena Kinga. Tak sądziłem przed „Mgłą” i tak też sądzę po obejrzeniu filmu. Czytając fora internetowe, a także patrząc na sukcesy poprzednich dzieł Darabonta, opartych na twórczości „króla”, widać że nie jestem w owej opinii osamotniony. Darabont potrafi w prozie Kinga dostrzec to, czego wielu innych reżyserów spostrzec nigdy nie umiało (choć nie mówię, że wszyscy). Stephen, jak nikt inny, stwarza w swoich dziełach postaci z krwi i kości. Ludzi, w których bardzo łatwo uwierzyć, których łatwo polubić albo się ich przestraszyć. Na język filmu znakomicie przenosi to Frank Darabont, który od daty premiery „Mgły”, jako jedyny powinien posiadać prawo do „kingowych” ekranizacji.

„Mgła” zaczyna się świetnym nawiązaniem do twórczości Kinga i puszczeniem oka do widza. Widzimy jak Drayton maluje plakat Rolanda, a za sztalugą stoją jeszcze plakaty z filmu „Coś” Carpentera (ukłon w jego stronę) czy poster z 'Labiryntu Fauna’. Darabont już na początku mówi nam w ten sposób, że będziemy mieli do czynienia z czymś niesamowitym, mistyczno-mitologicznym, przerażającym i niekoniecznie przyjemnym. Pocięty przez dystrybutorów początek i środek filmu, nadrobiłem w domu i z przykrością stwierdzam, że jeśli spotkam człowieka odpowiedzialnego za wycięcie owych fragmentów, popełnię pierwsze w moim krótkim życiu morderstwo. Jak można było tak zniszczyć początek filmu, który ma swoje uzasadnienie w końcówce, który pokazuje powstanie mgły na jeziorze, który mówi o łączności pomiędzy Draytonami. Jak można wycinać fragmenty ważne dla rozwiązania filmu? Czy robił to jakiś tępy osioł? Jeśli tak, to mam cholerną ochotę na salami.

Dzieło Darabonta można oglądać z kilku perspektyw: Religijno – socjologicznej (zahaczając o sferę duchową), czysto rozrywkowej oraz od strony stricte technicznej. Zacznijmy może od dwóch ostatnich. Rozrywkę otrzymałem na poziomie wysokim. Ba, nawet bardzo wysokim biorąc pod uwagę niski budżet 'Mgły’. Wszystko przez to, że zdecydowałem się całkowicie oddać magii kina. Wolałem na te dwie godziny wyłączyć w sobie „starego tetryka”, by przeżyć dzieło Darabonta w sposób właściwy. Przez to podczas seansu w ogóle nie przeszkadzały mi niekoniecznie przekonywające stwory w postaci zmutowanych pterodaktyli czy much-skorpionów. Nawet początkowa scena z mackami miała w sobie „to coś” pomimo tego, że trwała zdecydowanie za długo i zostało w niej pokazane zbyt wiele. Odarło to trochę początek filmu z mistycyzmu. Wiedzieliśmy już, że za drzwiami magazynu jest coś wielkiego, choć niekoniecznie już tak tajemniczego jak w opowiadaniu. Pająki były mniej przerażające niż te, które powstały przed filmem w mojej wyobraźni, jednak to co robiły z ludźmi wystraszyło mnie na tyle, bym odpuścił wszelkie dywagacje na temat ich wyglądu. Może i były plastikowe i trochę za bardzo widać było w nich „cyfrę”, ale jak już pisałem – przymknąłem oczy. Chyba się trochę bałem 😉 Rozpatrując ten film w kategoriach rozrywki, mówię jedynie o efektach specjalnych, bo w gruncie rzeczy jest to film poważny, głęboki i jak na Hollywood, dość specyficzny. Nie ma tu superbohaterów, nie ma karkołomnych decyzji, a jeśli są to mają SOLIDNE uzasadnienie. Rozrywka musi się tutaj sprowadzać do efektów, gdyż w filmie nie było nic, co by mnie jakoś szczególnie rozbawiło (oprócz tekstów pani Reppler).

Urzekła mnie praca kamery. Jest zawieszona gdzieś pomiędzy kinem europejskim i amerykańskim. Ujęcia podczas dialogów są niczym wyjęte z kina francuskiego, belgijskiego. Być może to tylko wrażenie, ale kilka razy bardzo pozytywnie owe kadry mnie zaskoczyły. Sceny z „potworami” to już amerykańska szkoła filmowa, która co tu kryć – sprawdza się w 100%. Światło i dźwięk w filmie są takie jak być powinny. Nic dodać, nic ująć. Montaż to też wysoki poziom i nie ma co ukrywać, że nasi krajanie wycinając fragmenty filmu, nie popisali się, bo owe momenty „pomiędzy”, są aż nadto widoczne.

Gra aktorska na bardzo dobry. Większość aktorów (w tym pani Carmody i kilku jej wyznawców, pani Reppler czy Rod) grała naprawdę dobrze. Draytonowie także pozostawili po sobie dobre wrażenie. Szkoda, że nie widać było zbyt długo żony Davida. Oczywiście w naszej wersji.

Przytrafiło się oczywiście kilka błędów logicznych. Np. dlaczego naboje, które miała Amanda w torebce, cudownym sposobem się rozmnożyły? Dlaczego żołnierze, z którymi nie ma właściwie żadnej akcji, prawie żadnego dialogu, żadnego napięcia, zostają znalezieni na sznurach, gdzieś na zapleczu? Powód ich śmierci to najpewniej strach przed tym co wyszło z portalu i wyrzuty sumienia, ale tego mogliśmy się tylko domyślać, nie miało to wcześniej uzasadnienia w filmie. Poza tym dlaczego nikt nie zauważył ich zniknięcia wcześniej? Jednak te i kilka innych (naprawdę małych) wpadek nie przeszkadzały mi w ogólnym odbiorze filmu. Po prostu oddałem się całkowicie obrazowi, mając w głowie niesamowitą nowelę Kinga.

Religia to naprawdę piękna idea. Człowiek jednak nie jest tak doskonały, by się do niej dopasować w 100%. W filmie, zwolennicy demonicznej Pani Carmody, dopasowali się do nowej pseudoreligii na 150% w bardzo szybkim czasie. Świetnie został ukazany religijny motłoch, który na swój strach reagował jak zwierzęta w stadzie – paniką i agresją. W momencie, gdy ludzie zaczęli słuchać nowej prorokini, ich oczy i mózgi wypełniła mgła, przez którą nie mogli się przebić, nie mogli iść dalej bo… bali się.

Końcówka to wzbudzająca najwięcej kontrowersji i dyskusji scena. Może być odebrana jako kara dla Davida za to, że utracił wiarę. Skończyło się paliwo w samochodzie, a tym samym wyczerpały się także pokłady nadziei i zaufania do Boga zwanego Miłością i Przyjaźnią. Zabijając swą miłość do syna i rodzącą się sympatię do Amandy, zabijając przyjaźń Roda i pani Reppler, David zabił własnego Boga, w którego tak bardzo wierzył wychodząc z marketu. W wersji „polskiej”, nie było momentu, gdy jedna z kobiet w markecie wychodzi sama szukać syna bo nikt, łącznie z Davidem, nie chciał jej pomóc. W końcówce, gdy obok Draytona przejeżdża samochód z uratowanymi, widać tę kobietę ze swoim synem. Ona nie straciła wiary, była odważna, zdeterminowana i przede wszystkim jej serce wypełniała miłość (korzeń dobra / prawdziwy Bóg) do dziecka. Ona wygrała.

Możliwe też, że Darabont chciał pokazać, że ten prawdziwy Bóg jest okrutny, że nie wybiera ludzi spośród dobrych i złych. Jest niczym Anton Chigurgh w 'To nie jest kraj dla starych ludzi’ i zabija wszystko co ma nieszczęście stanąć na jego drodze. Nie można rozmawiać ze swoją śmiercią, uciekać przed nią albo migać się od niej. Ona, jak w 'Siódmej pieczęci’, i tak znajdzie sposób.

Istnieje też trzecia możliwość. Wbiegający do marketu Rod, wykrzykuje zdanie: „There’s something in the mist!”. Słowa, które wypowiada John Proctor w 'Czarownicach z Salem’, (film tematycznie jest dość mocno związany z religijną częścią 'Mgły’), oddają to, co mógł chcieć powiedzieć reżyser. Proctor wykrzykuje: „Ther’s no God!”. W tej mgle nie było Boga i jego sądu, w co gorąco wierzyła pani Carmody. W ogólnie nie było Boga. Jakkolwiek się starasz i tak wszystko jest łutem szczęścia i rzutem kośćmi. Nie ma Boga, religia to głupota – rozwiejcie w końcu tę mgłę, która spowija wasze głowy.

A jaką drogą my mamy interpretować to zakończenie? Reżyser nie daje nam konkretnych wskazówek, choć pierwsza możliwość jest dla mnie najbardziej możliwa i znośna do przyjęcia.

Nie wiem jak u niektórych, ale u mnie końcówka filmu budziła wojenne konotacje. Trochę to przypominało misje pokojowe NATO, gdzieś w Jugosławii. Konwój z ocalałymi, żołnierze, hordy czołgów. Poczułem sie przez chwilę jak na filmie wojennym, a utwór Dead Can Dance, „Host of the Seraphim” z płyty „The Serpent’s Egg”, który został wykorzystany w końcówce, złączył wszystko w przepiękną i smutną całość. Jego wydźwięk jest niemal równie przygnębiający jak przesłanie filmu. Jakiekolwiek by ono nie było.

Na koniec chciałbym jeszcze powiedzieć, że końcowe kadry wycisnęły ze mnie wszystko. Po prostu mnie rozszarpały. Ból Draytona był tak namacalny i odczuwalny, że po raz pierwszy na filmie, który w założeniu miał być horrorem, moje oczy zeszkliły się jak na najbardziej wzruszającej greckiej tragedii. Nie chciałbym być w skórze Davida, którego teraz czeka wieczne piekło. Na ziemi.

Autor: Linteath