Carrie
|
||
OpisNowa, uwspółcześniona wersja słynnej powieści Stephena Kinga. Carrie, nastolatka z miasteczka w stanie Maine, żyje w cieniu swej religijnej matki, a w szkole jest lekceważona i prześladowana przez rówieśników. Gdy odkryje w sobie zdolności do telekinezy i przesuwania przedmiotów siłą woli, prowadzi to do nieobliczalnych konsekwencji. Głęboko wierząca i konserwatywna Margaret White (Moore) wraz z córką Carrie (Moretz) mieszka na cichym przedmieściu małego miasteczka w stanie Maine. Carrie jest miłą dziewczyną, którą nadopiekuńcza matka izoluje przed światem. Nie przysparza jej to popularności w szkole, gdzie czuje się bardzo samotna. Jest w niej jednak coś wyjątkowego. Prześladujący ją rówieśnicy odkryją sekret Carrie w dniu balu maturalnego, kiedy dziewczyna ujawni swoje telekinetyczne moce i wykorzysta je, aby wyrównać rachunki… |
||
Galeria zdjęć: |
||
Recenzja |
||
Może na początek, żeby nakreślić sytuację, zacznę od tego, że lubię historię Carrie White. Książkę czytałem chyba 3 razy, pierwszą ekranizację widziałem parokrotnie, drugą tylko raz. Wszystkie te spotkania z jedną z najbardziej znanych postaci stworzonych przez Kinga uważam za udane, a wszelkie nawiązania do niej w innych produkcjach zawsze wywołują u mnie uśmiech. Wieści o nowej ekranizacji przyjąłem więc z entuzjazmem. W rolach głównych zatrudniono dwie dobre aktorki, materiały promocyjne były udane, więc ze sporym optymizmem wybrałem się na seans. Od strony fabularnej nic się nie zmieniło. Cały czas jest to praktycznie ta sama, wierna oryginałowi historia. Przeniesienie jej do XXI wieku wypada bez zarzutów, a nawet udanie motywuje niektóre zachowania bohaterów. Generalnie mamy do czynienia z odświeżeniem całego tematu. Uważam, że nawet jeżeli twórcy nie mieli zamiaru wprowadzać niczego nowego od siebie, to warto było ponownie przedstawić tę historię dzisiejszemu widzowi. Poprzednia kinowa wersja ma już prawie 40 lat. Nawet jeżeli nadal ogląda się ją z przyjemnością, to domyślam się, że wielu 'zwykłym’ widzom nie chce się sięgać po takie klasyki. Nie widzę nic złego by chociażby dla nich stworzyć nową wersję tak uniwersalnej, powszechnie znanej historii. Zastrzegam jednak, że powinno się to zrobić na przynajmniej przyzwoitym poziomie. W przypadku tej „Carrie” niestety się to nie udało. Wszystko wskazywało na to, że nawet jeżeli coś nie wyjdzie, to przynajmniej nie musimy się bać o poziom gry dwóch głównych aktorek. Chloe Grace Moretz jest moją ulubioną aktorką młodego pokolenia i zawsze wnosiła sporo dobrego do filmów w których ją widziałem. Wystarczy wspomnieć takie produkcje jak „Kick Ass”, „Hugo”, czy „Pozwól mi wejść”. Niestety jako Carrie przeszarżowała. Jej wciąż otwarte usta i skrzywiona postawa stają się po krótkim czasie niesamowicie irytujące. Przemiana jaką zachodzi również wypada mało przekonująco. Niczego dobrego nie mogę także powiedzieć o aktorce grającej matkę Carrie, Julianne Moore. Jej fanatyzm religijny jest na tyle karykaturalny, że na sali kinowej budził śmiech zamiast innych, negatywnych względem tej postaci emocji. Do dzisiaj pamiętam oklaski jakie usłyszałem w kinie w momencie gdy w „Mgle” Franka Darabonta dochodzi do zastrzelenia innej fanatyczki religijnej stworzonej przez Kinga. Postać Margaret White powinna wywoływać podobne odczucia. Nie ukrywam, że przynajmniej przy tych dwóch kreacjach liczyłem na coś więcej, niż przeciętne aktorstwo. Mniejsze oczekiwania miałem po reszcie obsady, ale nawet i oni negatywnie mnie zaskoczyli. Aktorstwo jak w przeciętnym serialu młodzieżowym, a nie w kinowej produkcji. W szczególności źle wypadła filmowa Chris Hargensen. Aż się nie chciało oglądać scen, w których występowała. W trakcie trwania filmu pomyślałem sobie: „no dobrze, poziom poniżej oczekiwań, ale nie jest źle. Zamiast bardzo dobrego filmu, otrzymujemy przeciętną, typową produkcję. Wstydu Kingowi nie przyniesie”. Niestety nadszedł moment kulminacyjny i doszło do wylania wiadra z krwią. Montażysta nie mógł się chyba zdecydować, które ujęcie tego wydarzenia jest najlepsze i stwierdził że pokaże ten moment parę razy. Co z tego, że będzie to widzowi wręcz przeszkadzać. Zaczyna się więc masakra na balu, która w końcowym efekcie wydaje się być o wiele mniej tragiczna niż w poprzednich wersjach. Carrie natomiast zachowuje się podczas niej niczym połączenie Dartha Vadera, Supermana i Hulka. Jak nie wywija rękoma, to lata. Jak nie lata to tupie nogą i powoduje powstawanie wyrw w ulicy. Co więcej, nagle posiada nawet zdolność czytania w myślach, gdyż wie o rzeczach, o których nie miała prawa wiedzieć. Oglądanie tego boli. Nie byłem przygotowany na takie potraktowanie tematu telekinezy… I ta głupia, niepotrzebna ostatnia scena na dobicie. Wychodziłem z kina smutny i wkurzony. Nie tak to miało wyglądać. Mam wrażenie, że w dużej mierze winę ponosi za to reżyserka. Brak większego doświadczenia uniemożliwił jej wyczuć wielu kwestii. Zarówno fabularnych jak i technicznych/aktorskich. W filmie nie czuć ani problemu zakompleksionej nastolatki, ani fanatyzmu religijnego. Na pewno w takim odbiorze całości 'pomogło’ nieumiejętne ukazanie całej końcówki filmu. W niepotrzebny sposób zmarnowano produkcję ze sporym potencjałem. W końcu ekranizacja De Palmy była nawet w stanie wkroczyć do gry o najważniejsze nagrody filmowe. Tutaj mogło być podobnie. Ale nie jest. Autor: ingo ’Carrie’ w reżyserii Kimberly Peirce to trzecia już ekranizacja pierwszej opublikowanej powieści Stephena Kinga. Postać nękanej w szkole i tłamszonej w domu nastolatki, która odkrywa w sobie zdolności telekinezy, rozpowszechniona została przez film Briana De Palmy z roku 1976 i stała się jedną z bardziej rozpoznawalnych bohaterek kina grozy. W roku 2002 na ekrany, tym razem telewizyjne, przeniósł tę historię David Carson, jednak ta ekranizacja przeszła bez większego rozgłosu. Tak naprawdę gdy zaczęto promować nową 'Carrie’ z roku 2013, wszyscy odnosili się do filmu De Palmy, z upodobaniem wypluwając z siebie słowo „remake”, zapominając raz, że ponowne sfilmowanie książki to nie remake innego filmu i dwa, że jeśli już trzymać się tej nietrafionej terminologi to remake powstał już wiele lat temu. Kampania promocyjna filmu Peirce była dość intensywna i muszę przyznać, że wszystkie teasery i trailery nastawiły mnie do tej produkcji bardzo pozytywnie. W rolach głównych wystąpiły aktorki, które bardzo lubię, a to co pokazywały zwiastuny obiecywało świetnie zrobioną i przedstawioną historię, która według zapowiedzi twórców miała być bardzo wierna książce Kinga. Tuż po premierze filmu pojawiło się jednak sporo recenzji i opinii w większości co najwyżej umiarkowanych ale też często po prostu mocno krytycznych. Ostudziło to nieco moją ekscytację, ale cały czas miałem jednak nadzieję, że film mi się spodoba, „bo przecież trailery były takie fajne”. I co się okazało? Po pierwsze z tą wiernością książce to nie do końca wyszło tak jak w zapowiedziach. Owszem, wydarzenia pokrywają się ale nie obyło się bez rozbieżności i to poważnych i jednocześnie bardzo istotnych i nieco wykrzywiających postać Carrie White. Dziewczyna zdobyła tutaj moce dużo większe niż zwykła telekineza. Czy to źle? Czy patrząc na to nie przez pryzmat książki a po prostu na film trzeba potraktować to jako wadę? To właśnie finał filmu, sceny na balu i zaraz po nim wywołały falę krytyki. Faktycznie jest tutaj kilka momentów mocno przesadzonych, bez których ocena filmu wzrosłaby u wielu krytyków ale też z drugiej strony nie uważam za błąd ogólne „podkręcenie” zdolności Carrie. Furia dziewczyny po oblaniu świńską krwią w moim odczuciu została pokazana dobrze, ze świetnymi ujęciami, muzyką i dramaturgią. Niestety jednak przedobrzono i wtrącono kilka scen, które u wielu odbiorców odbiło się na ocenie całości. A szkoda, bo zgadzam się z opnią większości, że do momentu (notabene bardzo źle pokazanego) wylania krwi na głowę Carrie, nowa ekranizacja sprawdzała się naprawdę bardzo dobrze. Świetnie wypadło uwspółcześnienie historii. Nie widzę zupełnie sensu, dla którego akcja miałaby się rozgrywać w latach siedemdziesiątych jak w książce, bo nie ma to absolutnie żadnego znaczenia dla tej historii. Scenarzysta i reżyserka przenieśli akcję do czasów obecnych ale zrobili to bardzo delikatnie, bez nachalności i wielkich zmian. Dodano oczywiste atrybuty jak telefony komórkowe czy Internet i niewiele więcej. Wyszło to gładko i pomogło jedynie scenariuszowi. Podobały mi się również zdjęcia, i Kimberly Peirce i jej operator w moim odczuciu stworzyli pożądaną atmosferę, którą podsycała znakomita ścieżka dźwiękowa Marco Beltramiego. Także oprawa audio-wizualna bardzo na plus. Jak wspomniałem wcześniej, obie główne aktorki, Chloë Grace Moretz oraz Julianne Moore, lubię i po tym filmie oceny nie zmieniłem, obie świetnie przedstawiły swoje bohaterki. O postaciach drugoplanowych wiele powiedzieć nie mogę, nie były to zbyt ważne osoby, które mogłyby wykazać się czymś szczególnym. Były dobrym tłem i nic więcej. Muszę napisać, że po seansie miałem i chyba mam do tej pory problem z definitywną oceną 'Carrie’. Niby podobało mi się ale fala ostudzających komentarzy każe się powtórnie zastanowić i zweryfikować opinię. Wiem na pewno, że można było zrobić ten film lepiej. Gdyby wyciąć sceny z balu, które powszechnie wywoływały niezamierzony śmiech spokojnie mógłbym wystawić tu ocenę bardzo pozytywną. Nie wycięto jednak i zrobić tego nie mogę a szkoda, bo cała reszta naprawdę podobała mi się. Autor: nocny |