Carrie
|
||
OpisCicha i nieśmiała nastolatka Carrie posiada dziwny dar telekinezy. Wychowana przez swą fundamentalną matkę, nie ma przyjaciół, a zyskuje sobie tylko wrogów. Gdy na szkolnym balu zostaje upokorzona na oczach całej szkoły, używa swego daru do zemsty. |
||
Galeria zdjęć: |
||
Recenzja |
||
Na wstępie zaznaczyć trzeba, że film ten początkowo miał być pilotem serialu, który ostatecznie nigdy nie powstał. To dlaczego tak się stało nie jest zagadką chyba dla żadnego widza, który projekcję pilota ma już za sobą. Ten film jest po prostu słaby i nie wróżył absolutnie nic dobrego na przyszłość. Zaznaczyć jednak muszę, iż podziwiam człowieka, który wpadł na pomysł stworzenia tego dzieła. Sama myśl o tym, aby z powieści 'Carrie’ zrobić serial wydaje mi się tak niedorzeczna, że aż trudno uwierzyć, iż ktoś próbował wcielić ją w życie. W Stanach Zjednoczonych sporą popularnością cieszy się serial 'Martwa strefa’ i moim zdaniem wybranie tego tematu jest strzałem w dziesiątkę (nawet jeżeli, w chwili gdy piszę te słowa, mamy do czynienia już z pięciosezonowym serialem), jednak odcinkowej historii, opartej na motywach pierwszej opublikowanej przez Kinga powieści, po prostu sobie nie wyobrażam. Film rozpoczyna się przesłuchaniem Sue Snell, która w tej wersji jest czarnoskóra. Policjanta prowadzącego dochodzenie gra David Keith znany fanom Kinga z głównej roli w innej (niewątpliwie znacznie lepszej) ekranizacji książki Króla – 'Podpalaczce’. Cały film jest oparty na kolejnych rozmowach z poszczególnymi „przyjaciółmi” Carrie White. Relacje światków przeplatają się ze scenami przedstawiającymi dziesięciodniową drogę Carrie do wydarzeń mających miejsce podczas balu maturalnego. Z jednej strony twórcy zadbali o to aby nie pominąć, nawet najdrobniejszych, szczegółów z książki, wliczając w to takie drobiazgi jak chłopiec, który jadąc na rowerze obraża główną bohaterkę, oraz nieco ważniejsze rzeczy, takie jak choćby dzieciństwo Carrie (którego zabrakło w wersji Briana de Palmy). Pokazane zostały narodziny głównej bohaterki, rozmowa o piersiach z rozebraną córką sąsiadki oraz deszcz kamieni miażdżących dom państwa White, który był konsekwencją tej pouczającej konwersacji (w tym momencie przyznać muszę, że grad meteorytów, jak na taką produkcję, jest naprawdę sprawnie i ciekawie zrealizowany). Z drugiej strony, twórcy dorzucili wiele scen wymyślonych przez siebie, poczynając od drobiazgów (Carrie rysująca w zeszycie serduszka z napisem „Tommy Ross”) na naprawdę sporych kończąc (zapełnienie po brzegi szafki Carrie tamponami. W tej wersji pod prysznicem były tylko krzyki, zaś rzucanie podpaskami sobie po prostu darowano). Mimo tego, iż film stwarza pozory wierności książce, przez większą część projekcji, ogląda się go raczej jak relację z nudnego meczu. W porównaniu z wcześniejszą ekranizacją obraz ten jest strasznie wypruty z emocji. Stosunki między matką, a córką nie oddziaływają tak na widza jak to miało miejsce w przypadku pierwszej ekranizacji książki Kinga. Momentami odnosiłem nawet wrażenie, że to Carrie bardziej terroryzuje swą rodzicielkę niż odwrotnie. A już scena zamykania dziewczyny w komórce i zmuszania do modlitwy wręcz zakrawa na parodię. Carrie zdaje się nic sobie z tego nie robić i spokojnie czeka na uwolnienie umilając sobie czas lekturą (pod klapą w ścianie ma ukryte dziewczęce magazyny). Sama Carrie w wykonaniu Angeli Bettis nie jest postacią złą, ale niestety ogromnym minusem filmu (jak to już w przypadku kilku kingowych ekranizacji bywało) jest jego uwspółcześnienie. Nie byłem w stanie znieść Carrie szukającej wszystkiego na temat magii i nadprzyrodzonych zjawisk w internecie. Co się tyczy pozostałych bohaterów jest to typowa głupia amerykańska młodzież z typowych filmów o głupiej młodzieży. „Koleżanki” Carrie to stado cycatych panienek odzianych w szmatki imitujące ubranie, zaś koledzy to durni, wyluzowani goście z sianem zamiast mózgu. W zasadzie są to XXI-wieczni odpowiednicy kingowych bohaterów, ale ja o wiele bardziej wolałem dzieciaki z lat siedemdziesiątych. Choć i tutaj znalazło się kilka ciekawych ról. Emilie de Rabin (do tej pory bardzo miło kojarzona przeze mnie za rolę Claire z serialu 'Lost’) całkiem przyzwoicie wcieliła się w niewątpliwie negatywną postać Chris Hargensen. Nawet następca Johna Travolty (choć z początku dość mocno działał mi na nerwy) stanął na wysokości zadania (przesadził tylko w scenie uśmiercania świni gdzie próbował sparodiować Jacka Nicholsona z 'Lśnienia’). Nowa wersja 'Carrie’ początkowo męczy i nudzi, ale przyznać muszę, że od momentu gdy Tommy Ross zabiera naszą bohaterkę na bal akcja naprawdę przyspiesza i film staje się bardzo ciekawy (a może się po prostu przyzwyczaiłem). Zakończenie balu, a przede wszystkim powrót bohaterki do domu robią wrażenie i powinny się podobać nawet wybrednym widzom. Szczególnie, że sam powrót należy do najbardziej efektownej części filmu (nie pominięto nawet eksplodującej stacji benzynowej Teddy’ego Duchamp), a efekty (poza tragiczną czołówką) jak na produkcje telewizyjną stoją na naprawdę wysokim poziomie. Niestety samo zakończenia pozostawia już wiele do życzenia. Jako, że film ten miał być początkiem o wiele dłuższej historii, nie na miejscu byłaby śmierć głównej bohaterki już w pierwszej odsłonie. Jak się zatem można domyślić w tej wersji Carrie udaje się przeżyć. Przy pomocy kilku przyjaciół (bo nawet Carrie takowych posiada) udaje jej się upozorować swoją śmierć (w co oczywiście nie wierzy przesłuchujący wszystkich policjant) i rozpocząć ucieczkę. Co miało być tematem następnych odcinków wiedzą tylko twórcy niedoszłego serialu. My możemy jedynie przypuszczać, że miało to być coś w stylu połączenia 'Renegata’ z drugą częścią 'Podpalaczki’ (Carrie uciekająca przed zawistnym policjantem, w każdym odcinku kotwicząca w innym mieście i przeżywająca nowe przygody). Dzięki Bogu wszystko to na zawsze pozostanie już tylko w sferze domysłów bo, mimo iż oglądanie tego filmu nie było jakąś niewyobrażalną męką (a nie raz nawet sprawiało przyjemność) to dalsze przygody Carrietty White byłyby już ponad moje siły. Autor: Mando
|