Lśnienie – Oszustwo w imię kina – Fenix 4/94
Stephen King nie lubi „Lśnienia” Stanleya Kubricka i nie robi z tego tajemnicy. Nie podoba mu się słabość fabularna filmu, nie podobają się bohaterowie. Twierdzi, że Kubrick „próbował przekroczyć granice gatunku, którego nie rozumie”. Ponieważ King niewątpliwie rozumie horror, co udowodnił co najmniej kilkudziesięciokrotnie, wypada zatrzymać się na moment przy tym zarzucie.
Zastanówmy się, co to właściwie znaczy „horror” ? Słownikowo to: „Potężne uczucie strachu, przerażenia, obrzydzenia” (New Webster’s Dictionary ). Horror ma budzić w czytelniku, widzu – w ogóle odbiorcy – „strach, przerażenie, obrzydzenie”. Literatura nauczyła się budzić owo „potężne uczucie strachu…” na kilka sposobów. Wypracowała kilka motywów, kilka toposów straszenia – a jednym z najpo-pularniejszych jest motyw „nawiedzonego domu”; takiego jak na przykład dom Marstenów z „Miasteczka Salem” i … hotel „Panorama”.
Zamieszkujące nawiedzony dom zło tradycyjnie sięga na taką odległość, z jakiej dom widać. Dom Marstenów był „zły” na skalę małego amerykańskiego miasteczka. Hotel „Panorama” (w oryginale Overlook Hotel ), stojący wysoko w Górach Skalistych, jest zły na skalę Ameryki i na „sposób Ameryki” – jest „miejscem nieludzkim, zamieniającym ludzi w potwory”. Towarzyszące jego powstaniu i kolejnym próbom „uruchomienia” finansowe skandale, wiążące kolejnych właścicieli mafijne stosunki, mafijne w stylu morderstwa, normalne i nienormalne nieszczęśliwe przypadki składają się na gigantyczne, odpychające genius loci -od czasu Shirley Jackson, a zwłaszcza Poego ” Maski Czerwonego Moru”, nie będące w literaturze niczym dziwnym i niczym niezwykłym. W „Panoramie” skupia się wszystko co złe w historii i obyczajach Ameryki od początku naszego wieku, jest ona owego zła syntezą. Inna rzecz, że zarysowane to zostało słabą, cieniutką kreską – King nie jest mistrzem syntezy, znacznie lepiej wychodzi mu pełna rozmachu analiza; nie ma Ameryki tak złej i pokazanej tak przenikliwie jak w The Stand na ponad tysiącu stron.
Złe miejsce manifestuje swe zło poprzez oddziaływanie na ludzi. King ma niewątpliwie rację, twierdząc, iż nie ma horroru bez „miłości” stanowiącej punkt odniesienia – strach pojawia się wtedy, gdy przekroczone zostają granice normalności, trzeba więc tę normalność zdefiniować. Na drodze zła należy postawić sympatycznych i jak najbardziej ludzkich bohaterów – takich jak Jack Torrance, jego syn Danny i żona Wendy. Każdemu z nich potrafimy współczuć bez wysiłku. Zarówno alkoholizm, jak i irracjonalne napady szału Jacka (w trakcie jednego z nich złamał synowi rękę) z pewnością są dziedziczne, walczy z nimi dzielnie i pozornie z sukcesem, próbuje wrócić do pisania, które to rzemiosło uprawiał niegdyś ze sporym powodzeniem, innymi słowy w gruncie rzeczy fajny z niego facet. Danny, kilkuletni brzdąc, sympatyczny jest sam przez się, a koszmary, jakie podsuwa mu pod oczy prekognicja, czynią go tylko jeszcze sympatyczniejszym. Wendy, kochająca żona i matka, rozdarta między miłością do człowieka, który potrafi być niebezpieczny, i dziecka, niegdyś przez tego człowieka skrzywdzonego, pozornie łagodna i bezradna, w rzeczywistości twarda i odporna, także budzi szacunek. Wiemy, że Torrance’owie niewielkie mają szanse w starciu z hotelem, ale ze wszystkich sił życzymy im wszystkiego najlepszego. Z pełnym współczuciem śledzimy proste, nawet prostackie, lecz genialne w swej skuteczności sposoby, jakimi „Panorama” próbuje osaczyć Jacka, by zdobyć Danny’ego wraz z jego, jakże pożytecznymi dla nawiedzonego domu, parapsychicznymi talentami. Tłumaczenie nieudacznikowi, że wszystkiemu winna jest krępująca jego talenty żona, tłumaczenie ogarniętemu kompleksem wini ojcu, że syn musi uznać jego niewątpliwy autorytet i poddać się bezwarunkowo, podawanie alkoholikowi alkoholu, podsuwanie nieudanemu pisarzowi fantastycznego tematu na książkę. Strach, który budzi Kingowskie „Lśnienie”, wynika przede wszystkim z tego, z czego na ogół wynika strach w horrorach: klaustrofobicznego odcięcia od rzeczywistego, normalnego świata, opisów rozkładającego się trupa kobiety próbującego udusić sympatycznego szkraba, krzaczków strzyżonych w kształty zwierząt, ożywających nagle i atakujących ludzi, lecz jest w niej jeszcze inny, ważniejszy strach, którego rzeczywistość lepiej dziś potrafimy zrozumieć, strach przed klęską:
„Jack nie miałby pracy, nawet dorywczej, nawet sezonowej, mógłby najwyżej odgarniać śnieg z podjazdów, po trzy dolary od domu. Obraz Jacka Torrance’a, mężczyzny trzydziestoletniego, publikującego niegdyś w „Esquire” i marzącego – nie całkiem bezpodstawnie, jak sądził – że w ciągu najbliższego dziesięciolecia zostanie wybitnym pisarzem amerykańskim, dzwoniącego do drzwi z wypożyczoną ze Związku Motorowego w Sidewinter szuflą na ramieniu… ten obraz ukazał mu się nagle znacznie wyraźniej niż strzyżone lwy”.
Ten właśnie strach przed klęską w świecie, w którym liczy się tylko zwycięstwo, powoduje, że Jack skłonny jest zahandlować z diabłem życiem żony i syna.
Nie zmienia to jednak postaci rzeczy – w „Lśnieniu” King gra wariację na temat bardzo znanego standardu, są w niej elementy współczesne, elementy modne, elementy sprawnie granego rocka, bardzo niewiele jest za to oryginalności. King gra horror w tej jego odmianie, którą grało przed nim bardzo wielu, a wielu lepiej. Na ołtarzu konwencji złożył przede wszystkim ludzi, żywych ludzi, których opisywał niegdyś i później opisywać będzie z przenikliwością i niemal doskonałym poczuciem humoru, a to przypomina już niemal akt autokastracji – nie przypadkiem jedyną naprawdę żyjącą postacią tej książki jest gliniarz, który tuż przed lotniskiem zatrzymuje śpieszącego Torrance’om z odsieczą Dicka Hallorana, straszliwie znudzony banalnymi bajeczkami opowiadanymi przez złapanych za przekroczenie dozwolonej prędkości kierowców.
Innymi słowy – „Lśnieniem” King składa hołd toposowi, składa nim hołd konwencji. Przy okazji zdobywa się zaledwie na banalny i irytujący w swej banalności happy end – Danny łowi ryby, Halloran przygląda mu się z ojcowskim podziwem:
„Otoczył Danny’ego ramieniem, a chłopiec powoli wyciągnął rybę. Wendy usiadła z drugiej strony syna i we trójkę siedzieli na końca pomostu w promieniach popołudniowego słońca”. Ufff!!!
„Lśnienie” Kubricka krytykował nie tylko King, również krytycy i widownia. Jak się wydaje, wszystkim przyświecała ta sama, lub przynajmniej podobna myśl: jak się robi horror, to się robi horror. Jak się robi horror, to najpierw się pieści, potem się straszy, na końcu zaś się wyjaśnia. Wdawano się w skomplikowane wyjaśnienia, których refren uderza podobieństwem: nie ta konwencja, nie ta konwencja, nie ta konwencja! WyraĄnie widoczne w „Lśnieniu” fragmenty przynależne horrorowi (Jack obejmujący nagą kobietę zamieniającą się w jego ramionach w trupa, czy też najsławniejsza chyba filmowa sekwencja „z siekierką”), wyodrębnione z tkanki filmu (w przypadku tej ostatniej ironicznym kontrapunktem są słowa dzierżącego siekierkę szaleńca, dopadającego żony z radosnym okrzykiem wracającego z pracy męża: „Kochanie, jestem w domu!” ), drażnią raczej, niż łagodzą uczucia zakochanych w horrorze odbiorców, świadczą bowiem dobitnie: Kubrick potrafiłby, gdyby tylko chciał…
A jak opisać, czego właściwie chciał? Przyjrzyjmy się może temu, co wyrzucił. Wypadły więc wszystkie wątki z biografii Jacka Torrance’a: dominujący, gwałtowny ojciec pijak, wyrzucenie z prestiżowej szkoły, w której uczył, za atak na ucznia, złamanie ręki synkowi w ataku szału, alkoholizm i heroiczna z nim walka… jeden z bohaterów pozbawiony został niemal całej swej istoty! Pozostała mu tylko rozpaczliwa walka o zachowanie godności pisarza, w książce godna i tragiczna (epizod z pomysłem napisania historii „Panoramy”), w filmie żałosna: z maszyny autora spływa powtarzane obsesyjnie jedno tylko zdanie.
Zheblowanie postaci Jacka do rozmiarów zapałki spowodowało zniknięcie postaci Wendy. Choć była tylko tłem dla męża, w książce miała jednak swoje miejsce, wyznaczone bohaterską walką o zapewnienie bezpieczeństwa synowi i utrzymanie rodziny. W filmie służy tylko za cel, na którym wypróbowuje się skuteczność różnych ostrych narzędzi.
Danny Torrance także „zmniejszył się” zdecydowanie. Jego talenty pozostają zaledwie zaznaczone, jego wizje – oderwane od jakiegokolwiek logicznego lub przynajmniej pseudologicznego wyjaśnienia. Danny dostrzega to, czego nie widzą inni, potrafi wezwać Hallorana, lecz katalizującym czynnikiem akcji jest nie tyle on, ile samochodzik, którym jeździ po hotelu.
Zdecydowana zmiana zaszła w postaci murzyńskiego kucharza, Dicka Hallorana. Wspólnik w „Lśnieniu”, przyszły opiekun Danny’ego ratujący z opresji matkę i syna, świadek zagłady „Panoramy”, zmienia się w kukłę. Wykorzystanie go przez reżysera zakrawa wręcz na kpinę. Halloran odbiera wezwanie Danny’ego, pędzi co tchu na ratunek, pokonując liczne przeszkody, dociera na miejsce, po czym… bierze w bebechy za pierwszym zakrętem korytarza i znika, jakby go nigdy nie było!
Złowroga „Panorama”, bohater równorzędny ludziom, także podlegają niepokojącym przekształceniom. W książce „zachowuje” się niczym tradycyjny nawiedzony dom: skrzypi podłogą (winda), brzęczy łańcuchami (odgłosy balu). Cisza jest normalna, martwa, hałaśliwa zaś ożywa i staje się groźna. W filmie najbardziej złowroga jest wtedy, gdy właśnie staje się cicha i pusta, niczym labirynt, póki nie przekroczy się jego granic. Motyw labiryntu w labiryncie jest zresztą kilkupoziomowy: hotel, model hotelu, otoczenie hotelu (ogród).
Co jeszcze? Jeśli bohaterowie i to, co ich otacza, nikną i wtapiają w tło, coś musi z tego tła występować, prawda? I tu znów kluczem jest powieść: narracyjnie klasyczna, linearna, z właściwie wyważoną; całkiem dopuszczalną ilością retrospekcji… nic niezwykłego. Film natomiast…
Zaczyna się wspaniałą panoramą gór, majestatyczną i nieograniczoną, budzącą prawdziwy zachwyt. Potem jest hotel i ogród, potem już tylko hotel, potem kilka zaledwie pomieszczeń, wreszcie tylko łazienka, składająca się ze ściany i wybijanych siekierą drzwi, a w końcu… jedno zdjęcie, punkt, z definicji nie mający wymiarów.
Zaczyna się zwykłym dniem, odmierzanym godzinami i minutami, hotelowym gwarem, rozmówkami i śmiechem, Mijają tygodnie zdarzeń zwykłych i niezwykłych. Potwór budzi się w ciągu kilku dni, ujawnia w kilka godzin, atakuje w kilka upiornych minut, dopada swej ofiary w sekundach płynących między jednym a drugim uderzeniem siekiery, a wreszcie zamarza, ginie, pozostaje już tylko jedno zdjęcie, punkt, z definicji nie istniejący w czasie. To nie odkrycie, że owa gra przestrzenią i czasem, wizualna, a więc niedostępna literaturze, jest metaforą szaleństwa, rosnącego, wybuchającego i wreszcie niszczącego Jacka Torrance’a. Z tej konstatacji wynikają jednak pewne wnioski.
Horror ma straszyć i straszy – lecz straszy obserwacją wyników szaleństwa, nie nim samym. Kubrick pokazuje jego narodziny, jego mechanizm, z przerażającą jasnością uświadamia, że naprawdę potworne jest zachwianie równowagi, a nie macki i dłonie jak brzytwy.
Robiąc to, rezygnuje z zabiegów fabularnych – bohater godny jest współczucia nie dlatego, że miał ojca alkoholika i bardzo się starał, lecz dlatego, że przytrafiło mu się coś wykraczającego poza porządek rzeczy, równie tragicznego, jak nieprzewidywalnego: został potworem, nie przestając być człowiekiem: Potwór… zaklęty w labiryncie Minotaur… bestia… po śmierci objawia się człowiekiem śmiertelnym grymasem – histeryczny, gwałtowny i jak zwykle wspaniały Jack Nicholson błaga o wybaczenie.
Robiąc to, Kubrick nie wywołuje strachu, a w każdym razie nie stawia sobie tego za cel – raczej pokazuje z kliniczną dokładnością, jak strach się rodzi, czym żyje, jak rozkwita.
Robiąc to, dopuszcza się na oryginale oszustwa w imieniu kina – przejmuje wyłącznie szkielet książki, literaturę przekłada na film, bogactwo i magię słów zastępując bogactwem i magią obrazu. Trudno obciążać go winą za to, że obraz mówi więcej, brzmi czyściej.
Aby tego dokonać – wielkim krokiem przekracza granicę „myślenia gatunkiem”, odrzuca ograniczenia tak powszechne, że – mogłoby się wydawać – wszechmocne. Gracz z konwencją rzuca na stół pokera: neguje konieczność jej istnienia.
Autor: Krzysztof Sokołowski