Stephen King – Król horrorów – Cinema nr 7(35) – lipiec 1998
Gdybyście minęli go na ulicy, nie przyszłoby wam nawet do głowy, że ten pogodny misio w okularach jak denka od butelek żeruje na cudzym strachu. Co więcej, strach to jego hobby, bez którego nie wyobraża sobie życia. Wbrew pozorom, ów miły wujcio nie jest pacjentem zakładu psychiatrycznego o zaostrzonym rygorze, lecz jednym z najbardziej wziętych pisarzy na świecie. Nazywa się Stephen King.
Dawno, dawno temu, w odległych latach 70 pewien początkujacy artysta pióra tułał się wraz z żona po Ameryce, mieszkał w przyczepie samochodowej i bez przerwy zasypywał wydawców maszynopisami. Kidy szefowie oficyn zaczęli dostawać nerwowej wysypki na dźwięk nazwiska Stephen King, ten postanowił używać pseudonimu Richard Bachman. Szybko dowiedział się z recenzji, że „tak mógłby pisać Stephen King, gdyby w ogóle umiał pisać”.
W 1973 roku wydawnictwo Doubleday zdecydowało się opublikować „Carrie” – powiesć Kinga, która jego żona cudem uchroniła przed wyrzuceniem do kosza na śmieci. To był przełom – pisarz stał się sławny i bogaty, a kolejne tytuły ugruntowały jego popularność. Liczby mówią same za siebie: po świecie kraży ponad 100 milionów książek Kinga, w samych Stanach Zjednoczonych liczba sprzedanych powieści waha się między 250 a 750 tysiącami egzemplarzy. Ceniony zarówno przez wydawców, jak i producentów, zabiegających o ekranizacje jego utworów, Stephen King zarabia około 100 milionów dolarów rocznie.
Widząc go u szczytu sławy, łatwo zapomnieć o trudnej przeszłości pisarza: ta kotka nie zawsze jadła Whiskas. Kiedy Stephen miał dwa lata, jego ojciec wyszedł z domu „po papierosy” i nikt go już więcej nie widział. Chłopca wychowała matka, która samodzielnie utrzymywała rodzinę, imając się przeróżnych zajęć.
„Carrie” to początek mitu króla dreszczu
King musiał wcześnie stawić czoła dorosłości, pracujac między innymi w pralni. Dzis jest żwawym pięćdziesięciolatkiem. Waży 105 kilogramów i mierzy 190 cm, nosi skórzane kurtki, sportowe buty i białe T-shirty. W odróżnieniu od serdecznego kumpla i kolegi po piórze, Clive’a Barkera (autora sfilmowanego „Wysłannika piekieł), który wygląda, jakby wyszedł z nocnego dyżuru w kostnicy, King przypomina raczej bywalca knajp z amerykańskiej prowincji, która z taka lubościa opisuje. Jego ulubiony napój to piwo, a z pasji pozaliterackich ceni kino i muzykę rockowa. Mieszka z żona Tabitha i trojgiem dzieci – Naomi, Joe i Owenem. Willa Kingów w Bangor słynna jest ze zdobiących ja figur nietoperzy i innych „przerażaczy”.
W świecie inteligentnego dreszczowiska
Przygoda Kinga z kinem zaczęła się bardzo wcześnie, bo już w 1976 roku, kiedy to Brian De Palma sfilmował „Carrie”, dając początek mitowi króla dreszczu. Reżyser ukazał plastyczna wizję tłumionego erotyzmu, do czego przyczyniła się w niebagatelnym stopniu znakomita kreacja Sissy Spacek jako zakompleksionej nastolatki. Emocje wieku dojrzewania, napięcia związane z brakiem akceptacji w szkole i agresywna postawa matki-dewotki – wszystko to kumuluje się w przerażających zdolnościach telekinetycznych, które tytułowa bohaterka wykorzystuje przeciwko swoim prześladowcom. Film uznany został za jeden z najlepszych horrorów lat70, a krytycy z żalem konstatowali, że De Palma nie trafił nigdy więcej na tak inspirujący materiał, King za? – na tak przenikliwego interpretatora jego twórczości.
„Lśnienie” nie spodobało się Kingowi
Inny z gigantów kina, Stanley Kubrick, podejmując się w 1980 roku ekranizacji „Lśnienia”, przełożył materiał literacki zgodnie z własna wyobraźnia filmowa, wywołując u miłośników pisarza ataki furii. Co ciekawe, obraz Kubricka, należący do najbardziej udanych adaptacji Kinga, powstał na podstawie najgorszej chyba książki tego pisarza. To opowieść o zarządcy odciętego od świata hotelu, który zmuszony jest stawić czoła tajemnicy pokoju 237. Niezdolny do pisania wymarzonej książki, zamienia się z wzorowego ojca rodziny w krwawego oprawcę. Pomysł fabuły zrodził się podczas pobytu pisarza w hotelu Boulder w stanie Colorado. Swobodna interpretacja „Lśnienia” w wykonaniu Kubricka nie spodobała się jednak Kingowi, a tym bardziej nie mógł on przeboleć ogromnego sukcesu filmu.
Niedługo później nadszedł czas na kolejny eksperyment. Tym razem jego sprawca był David Cronenberg, który swoja „Strefa śmierci” (1981) zaskoczył nie tylko czytelników Kinga, ale i własnych widzów, przywykłych do niezwykłych obsesji reżysera. Bohater filmu, przebudziwszy się po pięciu latach spiączki, odkrywa, że może „sięgać tam, gdzie wzrok nie sięga”. Widzi nie tylko nie znane mu wydarzenia z przeszłosci, ale również przyszłosć. Cronenberg postarał się, aby jego obraz był możliwie najwierniejsza adaptacja powieści Kinga, dzięki czemu „Strefa” do dzis należy do ulubionych filmów pisarza.
Jak zdetronizować Kinga
Jednak w tym samym roku, w którym powstała „Martwa strefa”, dane było Kingowi przełknąć gorzka pigułkę w postaci zupełnie chybionej „Christine” Johna Carpentera. „Problem związany z tym filmem był prosty – przyznaje reżyser. – On nie przerażał. Mój błąd polegał na tym, że posadziłem za kierownica Rolanda LeBaya. To samochód powinien być bohaterem”. Cóż, samokrytyka godna uznania, zwłaszcza w świetle beztroskiej postawy innych reżyserów, masakrujących bez zmrużenia oka historie Stephena Kinga – na przykład „Uciekinier” z Wielkim Arnoldem to cienkie popłuczyny po książce wydanej jeszcze pod pseudonimem Richard Bachman; z kolei „Kosiarza umysłów”, słynący z ciętego języka prezenter MTV Ray Cokes, słusznie określił jako „dwie minuty wirtualnej rzeczywistości i około półtorej godziny głupot”.
Lata 1983-84 były dla pisarza chyba najgorsze, jeśli chodzi o filmowe chałtury, nakręcone według jego prozy. Za „najgorsza z bandy” King uznał „Podpalaczkę” Marka Lestera (1984), której tytułowa bohaterka obdarzona jest dość niewiarygodna umiejętnością wzniecania ognia za pomocą myśli. Każda duchowa rozterka małej podpalaczki przedstawiona została jako gwałtowny podmuch wiatru, co pisarz nazwał nie bez powodu „efektem suszarki”.
Gdyby nasza krytyka szła w parze z unikaniem własnych błędów, bylibyśmy doskonali. Wkrótce po tym jak King pozwolił sobie wieszać psy na Lesterze, postanowił sam stanąć za kamera, by… zarżnąć własny materiał. Mowa o „Maksymalnym przyspieszeniu” (1986), na którym krytycy z całego świata nie zostawili suchej nitki. Film (nakręcony według opowiadania „Ciężarówka”) opowiada o niszczących skutkach przejścia komety, która wywołuje bunt sprzętów domowych i innych ziemskich urządzeń. Wymieniając rozliczne wady „Przyspieszenia”, ograniczmy się do nudy, braku napięcia oraz wreszcie – braku akcji. Zalety? Jedynie ścieżka dźwiękowa z kawałkami AC/DC. Do dziś trudno wytłumaczyć, czemu taki wytrawny narrator jak King, spłodził takiego humbuga.
Skazany na sukces
Kidy powstać miał „Smentarz dla zwierzaków” (1989), King ograniczył się na szczęście do napisania scenariusza. Film opowiada historię hinduskiego cmentarza, na którym, wskutek klątwy, zmarli powracąja do życia. Zdjęcia powstały w Bangor, niedaleko domu pisarza.
Wielki sukces stał się udziałem „Misery” (1990) Roba Reinera. Obraz, podobnie jak książka, opowiada o zależnościach łączących autora bestsellerów z jego fanami. Pisarz Paul Sheldon z powodu obrażeń, odniesionych w wypadku samochodowym, trafia pod opiekę pielęgniarki, która zamęcza go prosba o zmianę zakończenia jednej z jego powieści. Bohater przeżywa prawdziwe katusze, docenione na szczęście przez Akademię Filmowa (Oscar dla Kathy Bates).
Nie wszystkie utwory Kinga to horrory. Wystarczy wspomnieć, że znakomity obraz Franka Darabonta „Skazani na Shawshank” (7 nominacji do Oscara w 1994 roku) nakręcony został na podstawie opowiadania (po sukcesie filmu King przerobił je na powieść), nawiązującego do dobrych tradycji dramatu więziennego. Podobnie „Dolores” (1995) opowiada historię oskarżonej o zabicie własnej chlebodawczyni. W wersji filmowej w bardzo sugestywny sposób podkreślono fakt, że akcja rozgrywa się podczas zaćmienia słońca. W obu tych obrazach, mimo nieobecności sił nadprzyrodzonych, panuje atmosfera intrygi i tajemnicy.
Stephen King odznacza się rzadko spotykanym wsród twórców horrorów poczuciem humoru. Lubi od czasu do czasu wystąpić w adaptacji którejś z jego książek. Obecnie możemy go oglądać w „Przeklętym”. Nieco wcześniej w „Lunatykach” (1992) Micka Garrisa niezwykle naturalnie wcielił się w ciecia pracującego na cmentarzu. Obok zwalistego Kinga kręcił się mały, smutny jegomość… którym okazał się wspomniany już Clive Barker.
Niech żyje król
Kim jest Stephen King? Zabarykadowany w swojej willi, z dala od wścibskich spojrzeń, spędza większa część życia na pisaniu. Każdego ranka zasiada do pracy, żeby powołać do istnienia najmroczniejsze demony. Nie pisze tylko w Boże Narodzenie, Wielkanoc, Święto Dziękczynienia i w dzień swoich urodzin (21 września). „Kiedy pracuję, nie robię nic innego poza zapuszczaniem sondy w najgłębsze zakamarki własnej osobowości” – mówi. Z pokładów tych wyłaniają się przeróżne monstra, deliryczne wizje, obezwładniające koszmary… Stephen King jest specjalista od wywoływania strachu, a także od jego przeżywania i delektowania się nim. „Horror to irracjonalna obawa o to, że w środku nocy jakaś zimna łapa wysunie się spod łóżka i zaciśnie na twojej kostce – pisze King. – Obydwaj dobrze wiemy, czytelniku, że to bzdura i pod łóżkiem nikogo nie ma. Nie wiem, jak ty, ja jednak, zanim pójdę spać, na wszelki wypadek szczelnie owijam kołdra stopy”.
Autor: Jolanta Berent