e-King

Dziś rozpoczyna się Światowy Tydzień e-Książki. Stephen King to osoba, która od wielu lat wspomagała e-czytelnictwo, czy to promując tę formę wydawania tekstów, czy publikując swoje premierowe opowiadania w internecie.

 

Wystarczy wspomnieć dwa tytuły, z których jeden okazał się całkiem przyzwoitym sukcesem – zarówno finansowym, ale jeszcze bardziej… autopromocyjnym. O Kingu pisały wtedy wszystkie media i tak naprawdę nie było ważne czy 'Jazda na kuli’ jest dobrym opowiadaniem czy nie (a tu wypada zaznaczyć, że jest to bardzo dobry tekst), a liczyły się jedynie nagłówki krzyczące o tym, że jeden z najbogatszych pisarzy świata „wypina się” na wydawców tradycyjnych książek. Tu wypada zaznaczyć, że nie wszyscy byli entuzjastycznie nastawieni do pomysłu związanego z e-publikacją 'Jazdy na kuli’ wróżąc wielką klapę, a ostatecznie sprzedało się tego ponad 400 000 sztuk. Sam King był natomiast bardzo zły, że nie może czytać swojego tekstu na Macintoshu, na które w tamtych czasach nie było programów do odtwarzania plików pdf.

 

Druga próba, którą podjął King zachęcony sukcesem 'Jazdy na kuli’ okazała się już niestety porażką. 'The Plant’ to niedokończona powieść, którą King pisał w częściach i rozsyłał pojedyncze zeszyty znajomym w prezencie. Gdy książki zaczęły pojawiać się na ebayu, King się zdenerwował i w konsekwencji umieścił 'The Plant’ w Internecie. Autor zdecydował się na nietypowy krok i zaufał swoim czytelnikom. Zasada była prosta – plik można było pobrać na dysk za darmo, ale King oczekiwał, że potem każdy prześle na jego konto 1 dolara (to na otwarcie, gdyż potem były 2$ za część)… no może aż takim optymistą nie był, ale założył sobie, że 'The Plant’ będzie pojawiać się nadal o ile przynajmniej 75% czytelników ureguluje należność. Początkowo nawet system się sprawdzał, ale ostatecznie projekt padł. Nie był to jednak koniec przygody Kinga z Internetem.

 

W zasadzie niemal każda nowa powieść promowana jest przez umieszczenie pierwszych rozdziałów w sieci (ostatnio do Internetu trafiło kilkadziesiąt stron nieopublikowanej powieści 'The Cannibals’, która była pierwszą próbą zmierzenia się z tematem ostatecznie rozwiniętym i zakończonym w 'Pod kopułą’).

W lutym 2009 roku King czynnie włączył się w promocję e-czytnika Amazon Kindle. Napisał specjalne opowiadanie wydane na Kindle, które propagowało to urządzenie, a także wziął udział w akcji promocyjnej, występując publicznie i czytając fragment tekstu 'UR’ (opowiadanie było o specjalnej, niedostępnej w sprzedaży, różowej wersji Kindle i autor dostał taką w prezencie od Amazona). W tym przypadku, podobnie jak przy 'Jeździe na kuli’ pojawiły się krytyczne głosy czytelników nie posiadających Kindle, w związku z czym wydawca udostepnił soft na Maca i PC ktory umożliwiał im czytanie tekstu.

 

Kilka miesięcy temu stałem się szczęśliwym posiadaczem e-czytnika. Mimo nie tak znowu złej polskiej oferty zdecydowałem się na Kindle. Wpłynęło na to kilka czynników. Po pierwsze bardzo pozytywne opinie użytkowników, po drugie świetne podejście sklepu Amazon do klienta (a to coś czego w Polsce nie doświadczymy), a po trzecie… ale najważniejsze – cena! Amazon Kindle to rzecz nadal dość droga, ale jednak zmiatająca konkurencję.

Po tym przydługim wstępie przechodzę do rzeczy najważniejszych – polskiego rynku ebooków i moich spostrzeżeń i refleksji po 2 miesiącach użytkowania. Dla e-czytelników nie będzie tutaj żadnych nowości, ale Tydzień Książki ma na celu promocję tej formy czytelnictwa i bez względu na to czy będziemy o tym mówić w pozytywnym czy negatywnym świetle, ważne że o tym mówimy. Niestety tutaj nie znajdziemy zbyt wielu jasnych stron. Ale po kolei. Załóżmy, że jesteśmy całkowitymi laikami w tym temacie. Zobaczyliśmy jednak taki czytnik na żywo i nasze dotychczasowe pojmowanie „czytania z ekranu” legło w gruzach. E-papier to całkowicie inna technologia niż LCD i dopóki nie zobaczy się tego na żywo to ciężko przekonać książkowych tradycjonalistów jak kapitalna jest to rzecz. Ale co by zbytnio nie odchodzić od tematu, załóżmy że już zostaliśmy przekonani i pierwsze co robimy to udajemy się do księgarni internetowej. Wbrew pozorom większość użytkowników e-czytników to ludzie, którzy nie chcą kraść książek z sieci. Gdy ktoś wykłada 500-800 zł za kawałek plastiku, który ma mu zastąpić stosy makulatury, bardzo chciałby też czytać legalnie zakupione książki. Wchodzimy więc do sklepu i wpisujemy w wyszukiwarkę nazwisko „Stephen King”. W ciągu tych kilku sekund zastanawiamy się, od którego tytułu zaczniemy swoją przygodę. King to autor około 60 książek, nazywany często eksperymentatorem internetowym, więc śmiało możemy zakładać, że właśnie otwiera się przed nami ogromny teren pełen wielkich możliwości. Tak naprawdę czeka na nas kubeł zimnej wody, bo w Polsce dostępna jest jedna (jeszcze raz: JEDNA) książka Stephena Kinga – 'Ręka mistrza’. Z bólem przełykamy tę gorzką pigułkę i idziemy dalej. 'Ręka mistrza’ to w moim odczuciu bardzo dobra książka więc i tak czeka nas ciekawa przygoda.

 

Zanim jednak ona nastąpi napotykamy kolejne przeszkody. Najpierw cena. 30 zł za plik tekstowy, w dodatku powieści która ma już 3 lata, to trochę dużo. Choć może to tylko ja oczekiwałem, że ceny elektronicznych książek będą wahać się w przedziale 10-20 zł w zależności od tego czy mamy do czynienia z nowością czy nie. Ja rozumiem, że prawa do ebooków też kosztują, ale do jasnej… cena za plik tekstowy powinna być chyba niższa niż za papierową cegłę! Kolejnym polskim idiotyzmem jest VAT. W tym roku wszyscy czytelnicy książek i komiksów dostali tęgiego kopa w zadek, ale e-readerom oberwało się wyjątkowo mocno. Na wszelkie formy elektronicznych książek nałożony jest pięcioprocentowy podatek, co brzmi wcale nie najgorzej, ale tylko w teorii. W praktyce podatek taki dotyczy tylko ebooków, których nie można ściągnąć z Internetu. Jeśli czytelnik ma zapewniony taki luksus to i podatek rośnie „odpowiednio” do 23%.

Załóżmy jednak, że nadal chcemy być dobrymi obywatelami. Nie mamy w zwyczaju okradać naszego ulubieńca i jego wydawców i decydujemy się na zakup oryginalnej książki ignorując wszechobecne internetowe piractwo. Przelewamy pieniądze, pobieramy książkę i… chciałoby się powiedzieć czytamy, ale niestety nie. Nie może być tak łatwo. Jeśli jesteśmy posiadaczami polskiego czytnika to owszem możemy zasiąść do lektury, ale jeśli okazaliśmy się tak podłymi ludźmi, że kupiliśmy czytnik dajmy na to z Amazona, to bez piracenia się nie obejdzie. I teraz przechodzimy do największej zmory e-readerów – DRM. Nie będę za bardzo przynudzał o formatach plików tekstowych, ale nadmienię tylko, że różne czytniki odtwarzają różne formaty. Te dostępne w Polsce preferują epub, a amazoński Kindle – mobi. 'Ręka mistrza’ dostępna jest oczywiście w tym pierwszym, ale nie byłoby to problemem, gdyż konwersja z jednego formatu do drugiego zajmuje kilka sekund… o ile plik nie jest zabezpieczony DRM. Złamanie zabezpieczenia jest oczywiście do zrobienia, ale jak czuje się taki czytelnik, który bardzo chciał być fair w stosunku do pisarza i wydawcy, kupił legalnie czytnik i książkę, a na końcu i tak musiał postąpić jak złodziej? Pozostaje pytanie w jakim kierunku to zmierza. Bo ci którzy chcą płacić za legalne czytanie, choć nadal stanowią pokaźną grupę, są tylko odsetkiem wśród ludzi kradnących książki z Internetu. Jednak pamiętać trzeba, że ta grupa też nie jest stała. Część czytelników odstraszy cena, innych problem z zabezpieczeniem. Skoro i tak musimy łamać blokadę założoną przez wydawcę to czemu od razu nie iść na łatwiznę i nie pobrać książki za darmo? Ostatnie informacje w serwisach poświęconych książkom elektronicznym donosiły, że we Francji prawie połowa dostępnych legalnie ebooków nie ma DRM. Skoro tam można to czemu nie u nas? Może i jestem laikiem w tym temacie, a już kompletnie się nie znam na sprawach wydawniczych, ale z punktu widzenia uczciwego czytelnika – czyli gatunku będącego na wymarciu – to bardzo brzydkie zagranie. Przyznaję się, że poczytałem trochę o tym jak usunąć tę blokadę, ale było to dla mnie zbyt wiele zachodu i ostatecznie książki nie kupiłem. Myślę, że przeciętny czytelnik może tego nie zrozumieć, a co gorsza nie zdawać sobie nawet sprawy przed zakupem, że czeka go jeszcze taka niespodzianka i w ostateczności i tak skończy na torrentach.

Na koniec jeszcze jedna kwestia – wykonanie ebooka. Zauważyłem, że sporo e-czytelników przykłada dużą wagę do tego jak przygotowana została książka. Początkowo uważałem to za rodzaj niegroźnego dziwactwa – coś co rozumiałem, ale sądziłem, że mnie nie dotknie. Teraz sam poświęcam kilka, kilkanaście, a czasem nawet kilkadziesiąt minut, na przygotowanie ebooka zanim umieszczę go w czytniku. Podstawowa rzecz, która zajmuje kilka minut to nadanie rozdziałom nagłówków i utworzenie spisu treści, czyli rzecz, którą może wykonać osoba dysponująca podstawowymi umiejętnościami w posługiwaniu się Wordem. W 'Ręce mistrza’ nie dostajemy takiego „luksusu”. Niby drobiazg bez którego można się obyć, ale to tak jakby przykładowo w papierowej książce nie ponumerować stron. Czytać się da, ale jak utrudnia swobodne przemieszczanie się.

Polski rynek ebooków to dla mnie cały czas zagadka. Mimo wszystko zachęcam do takiej formy czytelnictwa. Na chwile obecną przed czytelnikami stoi wiele przeszkód i sami wydawcy niechętnie poddają się fali zmian. Należy jednak pamiętać, że zamiana tradycyjnej papierowej książki na plik elektroniczny nie oznacza śmierci czytelnictwa. Po książki audio i ebooki sięgają ludzie, którzy czytają dużo i chcą czytać jeszcze więcej. Ludzie, którzy i tak mocno wspierają rynek wydawniczy kupując tradycyjne książki, a chcieliby wesprzeć także raczkujący e-rynek. Drodzy wydawcy pozwólcie nam czytać książki legalnie.

Autor tekstu:
Mando

2011 r.